Dla Magazynu Voyage fotografuję i opracowuję przepisy już prawie dwa lata. Cenię sobie tą współpracę przede wszystkim ze względu na zespół wspaniałych ludzi. Voyage to redakcja malutka lecz w starym dobrym stylu (niestety w Polsce to gatunek prawie już wymierającym). Tu nie ma chodzenia na skróty, kombinowania, wspomagania się darmowymi stockami czy gotowymi tekstami. Jest pełny profesjonalizm,wspieranie i promowanie polskich podróżników, fotografów, dziennikarzy i artystów. Agato, Asiu, Kasiu – to wielka przyjemność pracować z Wami. Chapeau bas!
Jeśli jeszcze nie jesteście czytelnikami Voyage, bardzo Was wszystkich zachęcam aby to zmienić. Voyage to magazyn nie tylko o dalekich egzotycznych podróżach. Znajdziecie w nim dużo tekstów o Polsce, lokalnych produktach, ciekawych ludziach, ich pasjach, marzeniach i sposobach ich realizacji.
To jedna z tych gazet, której nie kupuje się aby ją przeglądać (choć zdjęcia w niej bardzo piękne) lecz przede wszystkich aby czytać. Wiem, wiem ludzie lubiący czytać to podobno też już gatunek wymierający. Ale skoro parędziesiąt tysięcy osób miesięcznie potrafi odwiedzać mój blog i czytać przeraźliwie za długie (jak na standardy Inernetu) wpisy mojego autorstwa- to chyba jeszcze nie jest z nami tak źle 😉

Według mnie lektura Voyage zdecydowanie poszerza horyzonty, również kulinarne. A to, mniemam, interesuje Was- moi czytelnicy najbardziej :))) W każdym niemal numerze znajdziecie parę wątków „okołojedzeniowych”. Mogą to być przepisy, relacje z podróży kulinarnych, opowieści o lokalnych rolnikach, winiarzach, producentach żywności, recenzje restauracji a nawet konkretnych produktów. Jest też stała rubryka „Ze smakiem” z oryginalnymi przepisami i stylizacjami Basi Dereń oraz zdjęciami Marcina Klabana- comiesięczny majstersztyk na jedną rozkładówkę!
Jeśli pociekła Wam ślinka i zapałaliście chęcią zjedzenia któregoś z prezentowanych na dzisiejszych zdjęciach dań- to macie bardzo dobry powód aby sięgnąć po raz pierwszy po numer Voyage. W listopadowym wydaniu znajdziecie moją dyniową ucztę z czterech stron świata czyli przepisy na: francuską zupa z szałwią i rozmarynem oraz olejem z pestek dyni- przepyszną, niemiecką zapiekankę z piżmowej dyni z ryżem i grzybami, koszerną sałatkę z marynowaną dynią z Izraela oraz dyniowy brytyjski chutney- który najlepiej smakuje na razowym toście z kozim serem- mniam!
Jeśli nie wystarczająco zachęciły Was dyniowe zdjęcia to polecam odwiedzić stronę internetową Voyage– znajdziecie tam dla zachęty mnóstwo archiwalnych tekstów i przepisów. M.in.zeszłoroczny materiał o mojej cytrusowej wyprawie na Sycylię. Zdradzę Wam też w tajemnicy, że w grudniowym numerze będziecie mogli przeczytać o słynnej Piekarni Sarzyńskich z Kazimierza Dolnego i rewelacyjnych domkach z piernika projektowanych przez Igę Sarzyńską. Udało mi się nakłonić Igę aby zdradziła też swoje tajemne przepisy. Między innymi na najlepszy lukier królewski do dekoracji świątecznych pierników.
I jeszcze na koniec, choć to wcale nie najmniej ważne. Przy prezentowanej dziś sesji pomagała mi Ania Simon, jedna z moich bardzo utalentowanych kursantek. Ania była genialną asystentką. Przygotowała wszystkie potrawy, uplotła jesienne wianki, wyszukała różnorodne dynie, dzielnie pomagała przy sesji a w międzyczasie jeszcze nakarmiła moją rodzinę. Dzięki niej te dyniowe zdjęcia wyglądają tak cudnie. Aniu- dziękuję bardzo!
Coraz śmielej przekonuje się do pracy w teamie lub przynajmniej z asystentką. To niesamowita wygoda dla fotografa, kiedy nie musi być samograjem i naraz: gotować, stylizować, fotografować oraz próbować rozwinąć „czteroramienna formę” aby utrzymać jednocześnie aparat, blendę, tło i jeszcze romantycznie polewać zupę oliwą z dzbanuszka (i najlepiej w międzyczasie gotować następne danie).

Fotografia kulinarna to naprawdę ciężka harówka. A im efekt bardziej „Wow!” tym więcej godzin pracy i przygotowań za tym stoi. Pomoc drugiej osoby, szczególnie tak zorganizowanej jak Ania jest nieoceniona. Dlatego coraz częściej zdarza się, że moje kursantki asystują mi przy większych projektach. Dla obu stron jest to sytuacja win-win, dziewczyny uczą się fachu, ja otrzymuję od nich pomoc i wsparcie. Dzięki pracy zespołowej powstaje coś lepszego, pełniejszego, ciekawszego. Jeśli ktoś przejmie choć część moich obowiązków wreszcie mogę skupić się na tym co najważniejsze: dopieścić szczegóły, pozwolić sobie na szersze kadry, pochylić się nad każdym ujęciem. Wychodzą wtedy zdjęcia z których jestem zadowolona. A ja niezwykle rzadko jestem z siebie zadowolona. Jeśli jedno zdjęcie z parogodzinnej sesji wg. mnie jest „naprawdę dobre”- uznaje to za wynik oszałamiający. W dzisiejszej sesji (o dziwo!) podoba mi się wiele zdjęć, aż się nie mogę zdecydować, które najbardziej 😉
Może mi pomożecie? Macie jakiegoś faworyta?
Jaką piękną jesień podarowała nam Matka Natura tego roku. Aż chce się żyć pełnią życia i jak najwięcej czasu spędzać na zewnątrz. Jesień to moja ukochana pora roku- szczególnie taka jak ta. Jest ciepło, jest kolorowo, jest bajecznie zielono- chwilo trwaj!
Taka jesień pełna słońca to wymarzony czas dla fotografa. Przynajmniej ja spędzam wtedy więcej czasu nie w moim studio lecz na zewnątrz w ogrodzie lub jeszcze lepiej w pobliskim lesie. Październikowe, popołudniowe słońce jest miękkie i pięknie rozproszone. Koloruje moje zdjęcia niesamowicie nasyconymi barwami. Uwierzcie lub nie, ale zieleń prezentowana na dzisiejszych fotografiach jest autentyczna. Tak zobaczył ją mój obiektyw, nie musiałam już nic poprawiać w post-produkcji.
Moje oczy namiętnie szukają zieleni każdej jesieni. Wiedzą, ze trzeba się nią cieszyć tu i teraz bo za chwilę zniknie. Najpierw będzie żółto, czerwono, pomarańczowo, złoto potem długo szaro-buro, następnie przez chwilę olśniewająco biało, by znów zmęczyć nas szarością i brakiem światła. Minie 6 długich miesięcy zanim znowu zobaczymy tyle różnorodnych odcieni zieleni wokół. Choć ja już w marcu będę wygrzebywać spod śniegu pierwsze zielone listki aby sfotografować je w moim studio.
W poszukiwaniu resztek zieleni jeździmy na rowerowe wycieczki, spacerujemy po okolicznych lasach i spędzamy tak dużo czasu w ogrodzie jak to tylko możliwe. Was też zachęcam. Upieczcie dzisiejsze pierożki lub/i inne smakołyki zapakujcie do koszyka i wybierzcie się na piknik. W nieznane, w poszukiwaniu zieleni. Jak już ją znajdziecie, napawajcie się jej widokiem jak najdłużej- musi Wam wystarczyć do następnej wiosny. Z pierożkami jest znacznie lepiej, jak się skończą można je upiec znowu i znowu. A są idealne na długie jesienne i zimowe wieczory. Spróbujcie koniecznie. Smacznego!









