Na północy Polski, nieopodal Morąga, na granicy Warmii, Powiśla, Żuław i Mazur istnieje kraina niegdyś zwana Oberlandem. Ten region to zielone płuca Polski – jeden z najczystszych i najbardziej dziewiczych terenów w Europie.  Tutaj w miejscowości Złotna- Kasia i Grzegorz Łaski postanowili założyć swoją ekologiczną kozią farmę.

Jak ich poznałam? Tak jak wiele innych wspaniałych ludzi przez ostatnie 4 lata. Na prowadzonych przeze mnie warsztatach fotografii kulinarnej. Kasia była jedną z moich kursantek a kurs ufundował jej Grzegorz- jej kochający mąż, który napisał do mnie któregoś dnia, że z miłą chęcią zrobi coś aby jego żona przestała już tylko wzdychać do moich zdjęć i że jej pasja do fotografii jest godna wsparcie (jak ja uwielbiam takich mężów którzy pomagają swoim żonom w samorozwoju!).

Kasia okazała się przesympatyczną osobą z wielką pasją (taką pochodnią, która ma moc zapalania innych) i od razu się polubiłyśmy na tyle, że na początku tego roku dołączyła do grona innych cudownych Pań na moich sycylijskich wyjazdowych warsztatach fotograficznych.

Tam poznałam Kasię bliżej i zapragnęłam odwiedzić jej farmę, o której z tak wielkim zapałem opowiadała. Pewnie jednak długo jeszcze bym nie znalazła na to czasu w moim zabieganym ostatnio życiu zawodowym, gdyby nie pomysł aby spróbować o Kasi, Grzegorzu oraz ich farmie zrobić reportaż zdjęciowy dla magazynu Weranda Country.

Dla mnie to idealni bohaterowie tego czasopisma. Ludzie z pasją, którym przyświeca idea powrotu do źródeł, do czystej nieskażonej chemią żywności . Po dwudziestu latach życia w wielkim mieście i pracy w korporacjach postanowili coś zmienić w swoim życiu. Kupili ziemię w rodzinnych stronach Grzegorza, wyprowadzili się na wieś i w parę krótkich lat powstała Kozia Farma Złotna, ze stadem 140 kóz, malutkim hotelikem przy dużej serowarni, która produkuje jedne z najlepszych kozich serów, które jadłam w życiu.

To manufaktura prawdziwie ekologicznych produktów, znajdziecie tu krótko dojrzewające sery podpuszczkowe, śmietankowe twarożki z pasteryzowanego i niepasteryzowanego mleka, kozie sery solankowe i twarde sery typu holenderskiego, a także jogurty i kefiry. Kasia i Grzegorz wysyłają swoje produkty do indywidualnych klientów i restauracji na terenie całej Polski- TUTAJ spróbujcie koniecznie . Moim zdecydowanym faworytem jest wędzony serek Złotniak- zasłużony medalista wielu konkursów. Każdy koneser serów(nie tylko kozich) powinien koniecznie choć raz go popróbować.

Dużo bardziej niż pyszne sery na farmie zachwyciło mnie jednak coś innego-  podejście gospodarzy do  ich zwierząt. Jestem na to bardzo uwrażliwiona. Odwiedziłam w ostatnich paru latach wiele ekologicznych farm gdzie dobrostan zwierząt był na wysokim poziomie w porównaniu do współczesnych ogólnych standardów hodowli zwierząt. W Złotnej jednak zobaczyłam coś dużo lepszego- autentyczną troskę i szacunek dla zwierząt. 
 Stado liczy sobie ponad 140 zwierząt. I Kasia potrafi każde z nich zawołać po imieniu (już samo to, że wszystkie one mają imiona jest wyjątkowe).  Co więcej, Kasia rozróżnia które młode należy do której matki i potrafi je zaprowadzić do rodzicielki kiedy „się zgubi i płacze”. Maluchy na farmie nie są natychmiast odstawiane od matek lecz pozwala im się pić mleko do czasu aż trochę podrosną a małym koźlątkom znajduje się domy zamiast wysyłać je do rzeźni.
 Kasia jest skarbnicą wiedzy o kozich charakterach, upodobaniach i naturze tych zwierząt. Jej historie są nie z tej ziemi. Jak na przykład o kozie, która tak bardzo chciała mieć młode, że ukradła jedno z nowo narodzonych koźlątek swojej koleżance podczas porodu, wylizała je ukryła w ciemnym rogu koziarni i z wielkiej miłości i pragnienia opieki nad nim dostała laktacji, która pozwoliła jej to „adoptowane dziecko” odkarmić i wychować.  Lub o innej kozie, która wyprowadziła się z koziarni i zamieszkała pod schodami dojarni, porzuciła swój instynkt stadny (który kozy mają ogromny) i stała się samotną outsiderką.

Spędziłam na farmie 4 dni i miałam okazje obserwować nie tylko Kasię i Grzegorza ale również ich licznych pracowników przy pracy. Często siedziałam gdzieś w koziarni zupełnie przez nich niezauważona i pełna inspiracji ich autentyczną troską okazywaną zwierzętom (nie na pokaz lecz wypływającą z codziennej praktyki i standardów w tym miejscu). Przyznam szczerze, że ja sama już w połowie wizyty zaczęłam rozumieć przywiązanie gospodarzy do tych ciekawych i fascynujących zwierząt. 
 Kozy okazały się stworzeniami czystymi( w przeciwieństwie do krów np. zawsze patrzą gdzie się kładą, jeśli są tam jakieś nieczystości najpierw odsuną je kopytkiem), bardzo opiekuńczymi (spróbuj sfotografować małe koźlątko, to co najczęściej uwiecznisz na zdjęciu to zadki 5 dorosłych kozich mam, które dla bezpieczeństwa będę maleństwa zawsze przed tobą osłaniać), ciekawskimi („co to za dziwna maszyna, która pstryka błyska i patrzy na mnie jednym okiem ?”, może da się ją zjeść lub choć polizać szkiełko obiektywu??), wojowniczymi (wszystkie chciały dzielnie wojować z moim trójnożnym a dla nich chyba trójRożnym statywem) i sympatycznymi („no weź podrap mnie tu za uszkiem, no nigdzie Cie nie puszczę dopóki mnie nie podrapiesz”).

Opowieści gospodarzy bardzo pomagają w zrozumieniu „koziego świata”. Kasia i Grzegorz propagują wiedzę i zarażają pasją miłości do tych zwierząt. Goście ich hoteliku zawsze mogą odwiedzić koziarnię czy pójść z kozami na pastwisko. Miejsce jest przyjazne dzieciom, ma również statut „zagrody edukacyjnej”. Dzięki temu i odwiedza je dużo grup szkolnych i przedszkolnych. Zachęcam też i Was aby wybrać się tam na weekend lub parę dni odpoczynku.
Tylko ostrzegam- paru gości Kasi i Grzegorza nie poprzestało na wakacjach u nich lecz zarażeni pasją tych wspaniałych ludzi kupili ziemię w okolicy i idąc za przykładem dzisiejszych bohaterów zakładają ekologiczne gospodarstwa. Niedługo w Oberlandzie zrobi się ich prawdziwe zagłębie 🙂
     Niewątpliwie atutem miejsca jest też wspaniała kuchnia Kasi wykorzystująca nie tylko miejscowe sery ale i dary z okolicznych , pól, łąk, lasów i wielkiego przydomowego warzywnika. Skosztowałam w Złotnej  nadziewanych kozim serem i warzywami cukinii, pysznego makaronu z kremowym serkiem, szpinakiem i suszonymi pomidorami, rewelacyjnej zupy dyniowej czy niezwykłej sałatki z rucolą, arbuzem i solankowym serkiem. Same pyszności- na które przepisy znajdziecie w październikowym numerze Weranda Country gdzie również więcej zdjęć i informacji na temat tego cudownego miejsca i ciekawych ludzi. Koniecznie zapraszam do kiosków 🙂
       Na sam koniec chciałam bardzo podziękować wszystkim którzy okazali mi w czasie pracy nad tym materiałem swoją pomoc i zaufanie. W połowie sesji na farmie upadłam i stłukłam swój sprzęt fotograficzny.  Zostałam na drugim końcu Polski z dala od jakiegokolwiek sklepu lub znajomych do których mogłabym podjechać i pożyczyć sprzęt. Z desperacji postanowiłam napisać o tym na FB z wyjaśnieniem gdzie jestem, w jakiej sytuacji i jakiej pomocy potrzebuję. Reakcja czytelników mnie zupełnie zaskoczyła. Ilość maili, telefonów i smsów z chęcią pomocy była ogromna. Wsparcie okazali mi i obdarzyli zaufaniem nie tylko znajomi, byli kursanci czy czytelnicy bloga ale i cała rzesza zupełnie nieznanych mi ludzi.  Każdy z nich ofiarowywał pomoc, radę lub był gotów powierzyć mi, (zupełnie nieznajomej osobie) sprzęt fotograficzny warty nawet parędziesiąt tysięcy złotych.
    Moi Drodzy- to było bardzo miłe. Po raz kolejny udowodniliście mi, że świat jest piękny a ludzie wspaniali i że jestem wielką szczęściarą że mogę mieć Was wszystkich dookoła. Dziękuję Wam serdecznie. A w szczególności Iwonie Kowalskiej (której obiektywem ostatecznie dokończyłam pracę nad prezentowanymi dziś zdjęciami) oraz mojej serdecznej „sister in photography” Magdzie Wasiczek, która rzuciła wszystko i przejechała ponad 400km aby ratować mnie w potrzebie (i jest również autorką poniższego zdjęcia po prawej). Dziękuję raz jeszcze- uwielbiam Was wszystkich !!!

									
       Poziomkowe szaleństwo czas zacząć! Co roku pod koniec czerwca odkąd pamiętam zajadam się leśnymi poziomkami. Nie ma nic co mogłoby się równać smakowi dziko rosnących poziomek. To jeden z tych magicznych aromatów, który ma moc przenoszenia mnie w czasie. Zamykam oczy i wracam do dzieciństwa, kiedy to pod koniec czerwca zamiast bezsensownie siedzieć w szkole uciekaliśmy na wagary.
         Ostatnie dni roku szkolnego ciągnęły się zazwyczaj niemiłosiernie. Oceny już wystawione, plany wakacyjne zrobione, za oknem świeci słońce, woda w rzece ciepła- kto by siedział w szkole. Zrywaliśmy się całą bandą- wsiadaliśmy na rowery i gnaliśmy przez pobliskie łąki nad miejscową tamę. Tu oddawaliśmy się kąpielom wodnym i słonecznym do czasu aż porządnie zgłodnieliśmy. Wtedy to wybieraliśmy się do lasu nieopodal na poszukiwanie poziomek. Systemy zbierania owoców były dwa- jedni po prostu natychmiast wrzucali do buzi to co udało im się znaleźć (do nich należałam ja). Inni zrywali długie źdźbła trawy i na nie pieczołowicie nawlekali zerwane owoce. Do tych drugich należała moja siostra- wracała nad wodę, rozsiadała się w słońcu i dopiero wtedy raczyła się owocową ucztą. Boże jak ja jej wtedy tych poziomek zazdrościłam!!!
         Dziś w moim ogrodzie każdego czerwca rośnie tak dużo poziomek (i tych leśnych i ogrodowych), że w końcu starcza mi nie tylko na codzienne podjadanie z krzaczka ale i na delektowanie się. I choć nie nawlekam owoców na źdźbła trawy (bo cierpliwość nadal mi brak) to staram się szykować z nich ciekawe przysmaki. A kiedy najemy się do syta a w ogrodzie coś jeszcze zostaje- przychodzi nasza sąsiadka Pani Renata i zbiera poziomki na swoją słynną w całej okolicy nalewkę. Jeśli chcecie poznać przepisy na wszystkie pokazane dziś poziomkowe smakołyki zapraszam do kiosku po czerwcowy numer Mojego Gotowania.  Życzę smacznego!
     W kioskach znajdziecie już czerwcowy numer Mojego Gotowania a w nim dwa moje materiały – jeden o poziomkach (o tym wkrótce) drugi o moich ukochanych kwiatach czarnego bzu. Jeszcze do niedawna zapomniane- teraz- mam wrażenie- wracają do łask. Już za chwileczkę już za momencik zaczną kwitnąć i odurzać swoim zapachem nie tylko pszczoły ale i ludzi. Ja w ciepły czerwcowy wieczór nie mogę przejść obojętnie obok kwitnącego drzewa dzikiego bzu- muszę przystanąć i wąchać, wąchać, wąchać… 
      Po wsiach i małych miasta rośnie dużo pięknych starych drzew dzikiego bzu. W dawnych czasach uznawane były za magiczne i zanoszono pod nich chorych aby ozdrowieli lub unikano jak ognia bo miały przynosić pecha i śmierć członka rodziny. Z drzewa czarnego bzu robiono amulety (u Harrego Pottera słynna czarna różdżka- jedno z insigniów śmierci – była zrobiona z drzewa czarnego bzu). Z kwiatów robiono syropy, nalewki a z owoców wino, dżemy i soki. I kwiaty i owoce suszono dla celów leczniczych. Moja babcia nie dotykała się do czarnego bzu- uważała go za trujący i niezjadliwy. Dlatego jego wykorzystanie kulinarne poznałam bardzo późno jako już dorosła osoba. 
      Bziankę- czyli syrop z kwiatów bzu- nauczyły mnie robić 4 cudowne Panie z nowoczesnego koła gospodyń wiejskich- gdzieś pod Siedlcami. Tam dwa lata temu fotografowałam ich spółdzielnie dla jednego ze społecznych projektów kulinarnych Fundacji Rozwoju Obywatelskiego. Te 4 wspaniałe kobiety odczarowały dla mnie czarny bez i od tej pory poszło już lawinowo. Wypróbowałam zastosowanie tych kwiatów w tak wielu daniach, że nie spamiętam wszystkich. Przepisy na parę z nich znajdziecie w Moim Gotowaniu.



        Jak smakują?- pytali mnie wszyscy po powrocie. Tak samo jak ziemniaki- odpowiadałam. Oczywiście każda odmiana ma specyficzny czas gotowania, są odmiany sypkie i zwarte, o dużej i małej zawartości skrobi ale różnice w smaku są takie same jak pomiędzy odmianami o tym samym kolorze.

        W kwietniowym numerze Weranda Country, który jest już w kioskach znajdziecie moją wiosenną- buraczkową sesję wraz z ośmioma super przepisami. Uwielbiam buraki  (kto ich nie lubi?, chyba tylko ten kto ich ani razu z życiu nie upiekł).
      Jem buraki na surowo, gotowane, pieczone, smażone, kiszone, kiełkowane,  sokowane, marynowane. Dodaje do sałatek, smoothie, lodów (!!!), pierogów, gniocchi czy ciasta czekoladowego i dziesiątek innych potraw. Barszcz
      Kiedy Weranda poprosiła o przepisy z buraczkami i botwinką miałam wielki problem bo nie wiedziałam na co się zdecydować jest ich w moim arsenale tak dużo. Wybrałam te najbardziej sprawdzone i takie które zaskakują swoją urodą. Coś jest takiego w tym różu, że czyni te wszystkie dania BARDZO apetycznymi. 
       Znajdziecie więc w Werandzie przepisy na, buraczane gniocchi z parmezanem (mniam!), na różowe pierogi z nadzieniem z botwinki i koziego sera. Będą też pyszne wiosenne kanapki z marynowanymi plasterkami buraków, awokado,serem, rzodkiewka i szczypiorkiem i czerwoną cebulką. Jest tam też przepis na czekoladowo-buraczane babeczki z różowym kremem. I sałatkę z różnokolorowymi buraczkami (tak buraczki są jeszcze żółte, białe i różowe w prążki). Są też pyszne i proste mini tarty na francuskim cieście z pieczonymi buraczkami. 
      Jest wreszcie jedno z najpyszniejszych czerwonych (a właściwie różowych) smoothie jakie piłam w życiu- malinowo-buraczano- truskawkowe. Do numeru nie weszły dwa przepisy, które moim zdaniem powinny stać się buraczanymi hitami tej wiosny. Wegańskie lody buraczano- bananowe (zaskakujące i pyszne!). Oraz buraczane pulpeciki w sosie jogurtowym (które robi się z pozostałości po wyciskaniu soku buraczanego). Bardzo dobre!  Oba przepisy wkrótce dla Was na blogu.
