Witam wszystkich wielbicieli awokado. Dziś mam dla Was wielką ucztę. W lutowym numerze magazynu Moje Gotowanie moja stała rubryka „Po wegetariańskiej stronie stołu” w pełni poświęcona jest temu cudownemu owocowi. Znajdziecie tam obok przepisu na sernik z awokado (którym dzięki uprzejmości Redakcji mogę się z Wami tu podzielić) 5 innych ciekawych propozycji. Jeśli „przemówiło do Was”, któreś z dzisiejszych zdjęć to zapraszam do kiosku po przepis na: makaron linguine z pysznym sosem awokadowo-bazyliowym, zielonym warzywami i orzeszkami pini, moje patenty na najlepsze zielone kanapki z awokado, pyszne(!) lody awokadowo-miętowe, dietetyczne krążki awokado pieczone w panierce z siemienia lnianego oraz nietypowy sposób na quacamole z ogórkami kiszonymi i kiszonym czosnkiem. Lubicie awokado? Ja odkąd pierwszy raz znalazłam się w awokadowym gaju – jestem tymi drzewami zupełnie oczarowana. To jedna z tych jadalnych roślin, która towarzyszy człowiekowi od tysiącleci ( są archeologiczne dowody, że jedzono awokado w Meksyku już 10 tys lat przed naszą erą!). Obecnie uprawia się je na całym świecie (oczywiście tam gdzie pozwala na to klimat) czyli w obu Amerykach, Australii, w Indiach, na Filipinach, w Południowej Afryce oraz na południu Europy, głównie w Hiszpanii i na Południu Włoch.
Botanicznie owoc awokado jest jagodą z pojedynczym nasionkiem (pestką), rosnącą na wysokich zimozielonych drzewach o takiej samej nazwie. W zależności od gatunku owoce mogą być o kształcie gruszki, jajka lub kuli o skórce w kolorach, zielonym, fioletowym lub czarnym (raz udało mi się zobaczyć nawet czerwone!). Rosną na pojedynczych długich ogonkach lub w całych kiściach, zdarzają się też owoce bezpestkowe- te niezmiennie ze względu na swój kształt przypominają mi korniszony zwisające z drzewa. Z najlepszych odmian dostępnych w Polsce kupić można: Hass o skórce fioletowej i mocno kremowym miąższu (w moim warzywniaku mówią na nie awokado orzechowe), Gwen w kolorze ciemnozielonym i jajkowatym kształcie z mocno orzechowym miąższem i Bacon z cieniutką skórka o miąższu z mniejszą ilością tłuszczy.
Awokado można jeść na słono: w zupach, zapiekane lub w tostach, w quacamole, w różnego rodzaju pastach kanapkowych, w formie majonezu, sosu do makaronu, dresingu do sałatek a nawet w sushi. W Afryce i Azji je się awokado najczęściej na słodko w formie milksake’a lub deseru polewanego specjalnym syropem. Awokado idealnie sprawdzi się również w wegańskim musie czekoladowym, lodach czy dzisiejszym „serniku”. Życzę smacznego!
ps. Zdjęcie sernika tak spodobało się redakcji, że wylądowało na okładce, spójrzcie jak pięknie wygląda.
WEGAŃSKI SERNIK Z AWOKADO
(z limonką, na spodzie z orzechów i daktyli)
na spód:
50g migdałów
50g orzechów pekan
50g wiórków kokosowych
5-6 świeżych daktyli (ewentualnie suszonych*)
1 łyżka kakao
2 łyżki oleju kokosowego**
ewentualnie syrop z agawy do smaku (można zastąpić miodem)
na masę:
400g awokado (miękkiego, obranego, wypestkowanego)
8 łyżek soku z cytryny
2 łyżki soku z limonki
otarta skórka z całej limonki
5 łyżek oleju kokosowego**
5-8 łyżek syropu z agawy lub płynnego miodu
do dekoracji:
3-4 owoce kiwi
parę kostek gorzkiej czekolady
* Jeśli używasz suszonych daktyli namocz je w gorącej wodzie na co najmniej pół godziny, po czym odsącz i odciśnij. **Ogrzej olej kokosowy tak aby był płynny ale już nie ciepły.
1. Najpierw spód: w melakserze zmiel orzechy i wiórki kokosowe na drobne kawałki, dodaj pozostałe składniki i wymieszaj jeszcze raz. Średnią tortownice wyłóż papierem do pieczenia (boki też), wysyp masę i dokładnie uklep. Wstaw do lodówki.
2. Teraz masa: do misy blendera wrzuć miąższ awokado, dodaj syrop, soki i skórkę z limonki. Zblenduj na gładka masę. Pod koniec dodaj łyżka po łyżce płynny olej kokosowy. Spróbuj i ewentualnie dopraw większa ilością soku lub syropu.Wylej na schłodzony spód, wyrównaj,przykryj (najlepiej folią spożywczą tak aby szczelnie dotykała masy wtedy sernik nie powinien z wierzchu się utlenić i zmienić koloru).
3. Wstaw do lodówki na co najmniej 5 godzin. Tuż przed podaniem ozdób plastrami kiwi i posiekaną gorzką czekoladą.
Ilość oleju kokosowego jest ważna w tym przepisie, to on tężejąc w lodówce trzyma masę razem i jeśli by Cię bardzo kusiło aby zredukować jego ilość- to z góry uprzedzam, że nie jest to dobry pomysł.
Witam serdecznie w nowym roku, jak zwykle w permanentnym niedoczasie i z wielkimi zaległościami blogowymi. Już się (wyobraźcie sobie!), nawet z tym pogodziłam, że choćbym nie wiem jak się starała nie potrafię ogarnąć już wszystkiego. Pełen etat fotografa i stylisty kulinarnego, blogowanie, dziesiątki prowadzonych kursów i warsztatów, zagraniczne wyprawy fotograficzne, obowiązki w zupełnie oddzielnej rodzinnej firmie. Do tego (bardzo dla mnie ważne) bycie mamą i żoną i tak na zupełną dokładkę w sezonie letnim własny ogród warzywny. Trochę dużo jak na jedną osobę. Ogarniam więc tyle ile się da a w reszcie pozwalam sobie na zaległości.
Przy tym wszystkim wychodzę jednak z założenia, że zawsze „lepiej późno niż wcale”. Więc kiedy tylko znajduję choć trochę wolnego czasu siadam i nadrabiam co mogę. Dziś wybrałam blogowanie bo mocno się za Wami Moi czytelnicy stęskniłam. I choć mnie tutaj ostatnio mało dla Was jest to- wiedzcie, że dużo o Was myślę, cenię każdy komentarz, każdą wiadomość od Was- nieustannie dodają mi skrzydeł i inspirują aby choć nieregularnie to jednak pochylać się nad blogiem . Postanowiłam dziś opowiedzieć Wam czym byłam tak zajęta przez cały ostatni rok czyli podsumować bardzo pracowity dla mnie rok 2016. Wyjdzie na to, że się trochę pochwalę ale ja osobiście uważam, że w chwaleniu nie ma nic złego. Jeśli robi się to szczerze bez chęci wzbudzenia zazdrości jest w tym dużo pozytywnej energii- „zobacz mnie się udało- dlaczego Tobie miałoby się nie udać – spróbuj”- oto mój przekaz . Poza tym każda forma samo-docenienia (nie mylić z narcyzmem) jest moim zdaniem cenna w procesie samorozwoju.
A więc do dzieła: O ile końcówka 2015 roku była dla mnie niezwykle przełomowa (założyłam firmę fotograficzną, kupiłam nowy sprzęt, podpisałam kontrakt z zagraniczną agencją, zaczęłam stałą współpracę z paroma magazynami, podpisałam umowę na fotografowanie dużej książki) o tyle rok 2016 był w dużej mierze realizacją wszystkich tych projektów. I to niestety nie było „odcinanie kuponów” tylko bardzo ciężka systematyczna praca, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu.
Zaczęło się bardzo przyjemnie- wyjazdowym „Fotograficznym SPA” , które zorganizowałam dla moich kursantek na Sycylii. Był to tak cudowny wyjazd, że w tym roku powtarzam go znowu. Miło jest rozpoczynać rok w gronie parunastu tak samo jak ja zakręconych nt. fotografii kulinarnej kobiet. A skoro już jesteśmy przy wyjazdach to w drugiej połowie roku odwiedziłam też hiszpańska Andaluzję, gdzie fotografowałam moje ukochane mango, awokado oraz zbiory oliwek (relacja z tego miejsca cały czas czeka na opisanie tutaj). Do Hiszpanii na pewno jeszcze wrócę- najprawdopodobnie z większą grupą moich kursantek. Jednym z projektów nad którym pracowałam przez cały 2016 rok były zdjęcia do pierwszej cukierniczej książki Igi Sarzyńskiej. Pozycja ukaże się już w lutym tego roku- jej tytuł to „Moje Cztery Pory Roku” i jest przewodnikiem po zdobieniu tortów i innych wypieków w stylu angielskim. Miałyśmy z Igą komfort aby robić zdjęcia do poszczególnych rozdziałów- dokładnie w tych porach roku o których opowiadają. Więc tak naprawdę od marca do grudnia parę dni w miesiącu przeznaczałam na regularne słodkie spotkania z Igą i jej cukierniczymi dziełami sztuki. Na potrzeby tej książki i jej promocji powstała astronomiczna liczba 430 pięknych zdjęć! O książce na pewno opowiem wkrótce jeszcze więcej a po jej premierze pokaże trochę zdjęć na blogu. Jak co roku pracowałam również na zlecenia magazynów kulinarnych. Tym razem jednak nie tylko dla polskich ale dzięki mojemu kontraktowi z agencja również dla zagranicznych. To jest praca, którą lubię najbardziej i staram się (obok uczenia innych fotografii) poświęcać jej jak najwięcej czasu. We współczesnym wirtualnym świecie miło jest oglądać swoje zdjęcia w druku- dlatego skrupulatnie zbieram magazyny z moimi publikacjami. Jednego z grudniowych świątecznych wieczorów wyciągnęłam z wielkiej wieży ułożonej w moim pokoju tylko te które ukazały się w 2016 roku. Porozkładałam na podłodze w moim studio- i szczerze, nawet samą mnie zaskoczyło jak tego było dużo. Ponad 180 moich zdjęć w prasie polskiej, niemieckiej, francuskiej, norweskiej i kanadyjskiej a większość z nich to publikacje całostronicowe. Gdybym chciała można by tym wytapetować parometrową ścianę od podłogi do sufitu 😉 Ale nie chcę- wystarczy mi, że w maju jedno z moich zdjęć (to październikowe z talerzem tureckich słodyczy) zakupił hotel Hilton aby w jakiś niebotycznych rozmiarach powiesić je w foyer jednego ze swoich hoteli w Sao Paulo w Brazylii (do tej pory brzmi to dla mnie zupełnie kosmicznie!).
No i na koniec to co moim zdaniem, w mojej pracy najwartościowsze- kursy fotografii kulinarnej. Jak co roku tak i w 2016 odwiedziło mnie w moim studio dziesiątki osób (przyjechały z Polski i z całej Europy, m.in. z Litwy, Irlandii, Włoch, Niemiec, Norwegii). Bez względu na jakim etapie swojej drogi fotograficznej się znajdowały starałam się im pomóc w rozwijaniu ich fotograficzno- kulinarnych pasji. Uczę już od 3 lat, sprawia mi to niesamowita frajdę oraz daje dużo satysfakcji.
Zaczęłam uczyć ponieważ dobrze pamiętałam jak to jest kiedy się rozpoczyna. Jak trudno wtedy znaleźć kogoś kto autentycznie chciałby się podzielić swoją wiedzą i potrafił pomóc. Kiedy na początku swojej drogi odbijałam się od wielu drzwi z napisem „nie będziemy sobie szkolić konkurencji” lub traciłam czas (i pieniądze) na bezwartościowych zajęciach- obiecałam sobie, że kiedy w końcu się czegoś nauczę- będę organizować kursy, dokładnie takie na jakie sama chciałabym chodzić. Kameralne, szyte na miarę, w atmosferze sprzyjającej nawiązywaniu relacji i uczące w skondensowany i praktyczny sposób. Chyba mi się udało bo wiele z moich kursantek odnosi sukcesy, wraca do mnie ponownie,wiele cały czas do mnie dzwoni, chwali się osiągnięciami, pyta o radę a niektóre z nich zostały nawet moimi przyjaciółkami. Jestem z nich wszystkich bardzo dumna i cieszę się ich sukcesami. Chyba nawet bardziej niż swoimi.
Jaka wielka była moja radość gdy w jedynym liczącym się w Polsce konkursie fotografii kulinarnej w 2016 roku, dwoje z trojga laureatów okazało się być moimi kursantami. A w grupie 40 wyróżnionych zdjęć znalazłam jeszcze około 10 osób które miałam zaszczyt uczyć. To naprawdę jest budujący dla mnie wynik- daje prawie taką samą frajdę jak codzienne „AHA!” widziane w oczach kursantów, kiedy pokazuje im jak coś w lepszy i prostszy sposób osiągnąć i kiedy tłumaczę zawiłe z pozoru rzeczy tak, że nareszcie wydają się proste. Wyobraźcie sobie, że te „AHA” oraz uśmiechnięte twarze i szczere uściski moich kursantów są dla mnie nawet więcej warte niż przyjęcie w 2016 roku do elitarnego grona nauczycieli Akademii Nikona.(choć to naprawdę duże osiągnięcie dla samouka, który fotografuje zaledwie od 6 lat.)
Moi Drodzy- rozpisałam się jak zwykle trochę za dużo na swój temat. Mam nadzieję, że mi wybaczycie. Wierzę, że takie podsumowania mogą być źródłem inspiracji dla wielu z Was, szczególnie tych, którzy stoją na początku swojej drogi.
Oto jestem- naoczny przykładem tego, że można i trzeba sięgać po marzenia, rozwijać swoje pasje, ciężko pracować i się nie poddawać a sukces z czasem przyjdzie. Widzę to na swoim przykładzie, widzę na przykładzie wielu moich kursantek. Najpierw wiara we własne możliwości a potem determinacja w dążeniu do celu potrafią zdziałać cuda. Wiem, że to nie jest łatwe ale wiem też, że naprawdę potrafi się udać. Spójrzcie na mnie -po raz pierwszy wzięłam lustrzankę do ręki w 2010 roku, nie wiedziałam wtedy o fotografii absolutnie nic. Dziś po 6 latach jestem zawodowym fotografem pracującym m.in. dla zagranicznych magazynów kulinarnych i uczącym fotografii innych. Da się? DA SIĘ!
A wiecie co w tym wszystkim jest najpiękniejsze- ja nie jestem ani jakaś szczególna ani uzdolniona, ani wybitna. Jestem zupełnie zwyczajna – taka sama jak Wy. Więc skoro mnie się udało to dlaczego nie miałoby się udać Wam??? Pomyślcie chwilę… Dlaczego nie?
Życzę Wam, z całego serca, abyście uwierzyli w siebie i aby się Wam udało. Sięgajcie po swoje marzenia, realizujcie swoje pasje, stawiajcie sobie cele i z determinacją do nich dążcie. Niech 2017 rok należy do Was! Trzymam mocno kciuki i kibicuje.
Więc jak- macie już jakieś plany i marzenia na rozpoczynający się rok, zaczęliście je już realizować? A może macie już swoje pierwsze małe lub duże sukcesy? Pochwalcie się i opowiedzcie mi o nich koniecznie…
Ps. zdjęcia: styczeń, marzec, maj, lipiec, sierpień, wrzesień- powstały na zlecenie magazynu Weranda Country, zdjęcia: październik, grudzień – powstały na zlecenie magazynu Voyage
Witam serdecznie, trochę pod prąd z tymi zdjęciami pełnymi słońca. W nastroju mało świątecznym za to z przepisem na pyszną, orzeźwiającą, zdrową, dietetyczną salsę z mango. Coś w sam raz do wypróbowania po świątecznym obżarstwie 🙂 Jak pewnie pamiętacie na przełomie października i listopada odwiedziłam hiszpańską Andaluzję gdzie fotografowałam lokalne uprawy- głównie mango, awokado i oliwki. To był piękny czas, w bardzo uroczym miejscu, we wspaniałym towarzystwie (postaram się napisać o tym osobny wpis i pokazać trochę więcej zdjęć z tego miejsca). Spełniłam kolejne swoje marzenie by móc fotografować na drzewie jeden z moich ukochanych owoców- MANGO.
Nie wiem czy wiecie ale w wielu krajach naszego globu mango uważane jest za najwspanialszy owoc świata. Oryginalnie pochodzi z Indii ale mangowe drzewa uprawia się obecnie w wielu zakątkach globu. M.in na południu Europy (hiszpańska Andaluzja gdzie byłam to zagłębie mangowe),na Filipinach, Florydzie, w Tajlandii, Pakistanie, Australii, Meksyku i wielu krajach Ameryki Południowej. Istnieje ponad 100 odmian mango o skórce w wielu kolorach od intensywnej żółci, poprzez pomarańcz, ciemną zieleń, głęboką czerwień aż do fioletowej czy różowej purpury. Miąższ jednak zawsze pozostaje żółto- pomarańczowy (przynajmniej u tych odmian które widziałam i jadłam). Drzewa mango są duże z podłużnymi grubymi liśćmi, bardzo żywotne (owocują nawet do 300 lat) bardzo przypominają drzewa awokado i mnie osobiście trudno rozróżnić je od siebie kiedy nie owocują. Nawet owoce rosną podobnie jak u awokado na długich często nawet półmetrowych ogonkach.
Są różnych kształtów i rozmiarów- od wielkości zaciśniętej dziecięcej piąstki począwszy na olbrzymich nawet kilogramowych owocach skończywszy. Za najlepszą odmianę w świecie uchodzi indyjskie Alphonso Mango(choć uważajcie z wygłaszaniem publicznie takich opinii w innych krajach produkujących ten owoc!) jest bardzo niepozorne, malutkie, z plamami na pomarańczowej skórce, miąższ ma jednak niesamowicie słodki,soczysty i orzeźwiający. W Indiach Hindusi porównują go do amrity- legendarnej ambrozji indyjskich Bogów. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję je spróbować- polecam! W Warszawie w sezonie na indyjskie mango (czyli od kwietnia do końca lata) można kupić je w tym prowadzonym przez hindusów sklepie. Sprowadzają je co poniedziałek całymi kartonami z Londynu, ustawiają się po nie kolejki a czasami trzeba się nawet zapisywać na specjalna listę.
W pierwszej trójce najbardziej polecanych do spróbowania odmian umieściłabym jeszcze pochodzącą z Florydy odmianę Glenn (ma cudowny aromat, parę owoców umieszczonych w kuchni może posłużyć jak najlepszy odświeżacz powietrza) i Ataulfo. To tą odmianę można w Meksyku zjeść nadzianą na patyk, finezyjnie ponacinaną w kształt róży i obficie posypaną (!!!)… ostrą papryką (kto był w Meksyku ten wie o czym mówię). Słodkość owocu mango często w kuchniach świata przełamywana jest nietypowo- np. czosnkiem, chili czy cebulą. Wiem,wiem, brzmi dziwnie ale zapewniam- smakuje genialnie- przekonacie się jeśli tylko spróbujecie dzisiejszego przepisu na salsę. Pochodzi on (wraz z wszystkimi dzisiejszymi zdjęciami) z sesji wykonanej do styczniowego numeru Magazynu Moje Gotowanie. Można już go znaleźć w kioskach wraz z innymi moimi przepisami na wykorzystanie mango. Oprócz salsy, znajdziecie tam pyszny sernik na zimno z mango, oryginalną sałatkę z marynowanymi w mango i grillowanymi warzywami, mango lassi- słynny indyjski słodki napój i mango sushi (na słodko, z pysznym mleczno-kokosowym ryżem).
W Polsce niełatwo jest dostać dobre mango– to co oferuje większość sklepów w żaden sposób nie przypomina króla owoców. Tym którzy nie mieli doświadczenia z dobrym mango tłumaczę, że jest to taka różnica jak pomiędzy pysznymi polskimi czerwcowymi truskawkami a tymi plastikowymi niewiadomego pochodzenia sprzedawanymi w zimie w supermarketach.
Najlepsze mango sprzedawane powszechnie w Polsce można kupić w Biedronce (i nie, to nie jest pseudo-reklama albo lokowanie produktu). Pochodzi najczęściej z Ameryki Południowej lub z Hiszpanii i jest dojrzałe- czego nie można powiedzieć o owocach sprzedawanych w innych sklepach. Bo mango jest dobre dopiero wtedy kiedy dojrzeje, jak to sprawdzić -owoc powinien być miękki- nie kupujcie twardego mango– większość z nich nigdy nie dojrzeje a co za tym idzie nie nabierze słodyczy. Dojrzałość owocu sprawdza się dokładnie tak samo jak u awokado. Należy lekko nacisnąć skórkę, miąższ powinien ustąpić ale z lekkim oporem. Nie kupujcie również bardzo miękkich owoców będą najczęściej przejrzałe i lekko sfermentowane. Mango sprzedawane jest w Polsce jeszcze w dwóch formach – jako suszone owoce (są przepyszne- polecam spróbować) i w puszce- rzadziej jako kawałki owoców częściej jako owocowa pulpa. Jest ona dobrym substytutem puree ze świeżych owoców, idealnie nadaje się do deserów, lodów, lassi, smootie i koktajli. Poeksperymentujcie z mango- jest tego warte- nie bez przyczyny to przecież „król owców”. Zacznijcie od tego prostego przepisu na salsę- jestem pewna, że Wam posmakuje.
ORZEŹWIAJĄCA SALSA Z MANGO
(jedna z lepszych sals jaką jadłam!)
1 duże dojrzałe mango
1 małe dojrzałe awokado
1/2 krótkiego ogórka szklarniowego
1 mała czerwona cebula
1/2 małej czerwonej papryki
świeże chili lub różowy pieprz (dla tych, którzy lubią)
parę gałązek mięty lub świeżej kolendry
sok z limonki lub cytryny około 3-4 łyżek
Mango, awokado i cebulę obrać, drobno posiekać razem z ogórkiem, papryką i listkami ziół. Doprawić sokiem z cytryny i ewentualnie posiekanym świeżym chili czy utłuczonym w moździerzu różowym pieprzem. Pozostawić w lodówce na godzinę aby smaki się przegryzły. Podawać samą lub jako dodatek do ryżu i curry.
Jeśli ktoś lubi można salsą lekko posolić ale warto to zrobić dopiero po wyjęciu z lodówki i spróbowaniu- z reguły jej smak jest kompletny bez soli a jeśli salsa wydaje nam się niedoprawiona to naszym pierwszym wyborem powinien być sok z cytryny.
Witam- tym razem już świątecznie- choć przyznać Wam się muszę, że osobiście nie jestem zwolenniczką celebrowania Bożego Narodzenia już od połowy listopada. Więc gdybym mogła- zachowałabym ten wpis dla Was na drugą połowę grudnia. Ale wtedy niestety w kioskach nie byłoby już grudniowego numeru Weranda Country i w żaden sposób nie mielibyście okazji poznać wszystkich przepisów na prezentowane dziś na zdjęciach pralinki. A moim zdaniem naprawdę warto. Bo takie pudełko domowej roboty słodkich kuleczek może okazać się wspaniałym i oryginalnym prezentem- nie tylko dla łasuchów. A więc zapraszam do kiosku po grudniowy numer gdzie znajdziecie moje przepisy na: Mini Bajaderki z Chili i Gorzką czekoladą, Domowe Michałki, Trufle Śliwkowo-Pomarańczowe, Orzechowe Kuleczki z Przypiekanym Masłem i Owocowe Pralinki z Białą Czekoladą. Jest też przepis prezentowany dziś dla Was na blogu (dzięki uprzejmości Redakcji Werandy- za co bardzo dziękuję) – na moje najukochańsze i najlepsze pralinki KARMELOWE LOVE lub po prostu „słodkie kulki” – jak się je w naszej rodzinie na co dzień nazywa.
Nie pamiętam, jak przepis ten trafił w moje ręce, wiem, że było to bardzo, bardzo dawno temu, kiedy jako nastoletnia dziewczyna zostałam wegetarianką i sama zaczęłam gotować sobie posiłki. Pamiętam, że pyszną karmelową masę robiłam wtedy bardzo często bo była ona przedmiotem pożądania wszystkich moich kolegów z liceum. Aż mi się wierzyć nie chcę, że ja estetka od zawsze (przynajmniej takie mam o sobie mniemanie jak widać błędne) nie zawracałam sobie wtedy nawet głowy formowaniem tej masy w pralinki lecz przynosiłam ją do szkoły w zwykłym szklanym litrowym słoiku, który krążył na lekcjach pod ławkami z rąk do rąk.
Pamiętam, że nasz historyk, człowiek o wielkim poczuciu humoru i idealnym słuchu przez 3 lekcje pod rząd przerywał wykład aby zapytać ” Czy mnie się wydaje czy naprawdę ktoś tu grzebie łyżką w słoiku???”. Trzeba było zobaczyć jego minę, kiedy w końcu udało mu się ten słoik wytropić i zarekwirować 🙂 Z groźną miną obwąchał go dokładnie, sięgnął po swoją łyżeczkę od kawy i ku naszemu zdumieniu… poczęstował się zawartością. Popatrzył na nas ze zrozumieniem, po czym jakby nigdy-nic usiadł za biurkiem i kontynuował wykład raz po raz przerywając go aby delektować się zawartością zarekwirowanego słoika. (Dopiero teraz zauważyłam, że mam też słoik na zdjęciu tych pralinek! Cóż! Chyba to jednak nie przypadek 🙂
Wcale się nie dziwię ani historykowi ani kolegom z liceum bo nie oni jedyni ulegli czarowi prostej karmelowej rozpływającej się w ustach masy. Pamiętam, że jakieś 15 lat później w zupełnie innym życiu (można by rzec) a na pewno okolicznościach byłam sobie właścicielką firmy cateringowej organizującej przyjęcia dla ludzi z pierwszych stron gazet. Wtedy to karmelowa masa zyskała wymiar towaru luksusowego. Porcjowana w małe kuleczki, obtoczona w prażone orzechy i ułożona w złotych papilotkach w piękne piramidki- była słodkim przebojem wielu moich przyjęć. Wtedy to właśnie jedna z bardzo popularnych polskich piosenkarek, opowiadała mi, że kładąc się nad ranem do łóżka (po przyjęciu które organizowałam w jej domu) znalazła w nim tacę pełną karmelowych pralinek. Okazało się, że schował ją tam przed gośćmi jej mąż aby- jak powiedział- „móc się nimi delektować następnego dnia w samotności” 🙂
Mam nadzieję, że tymi zabawnymi (choć zupełnie prawdziwymi) anegdotami zachęciłam Was do wypróbowania dzisiejszego przepisu. Tylko uprzedzam- to jest deser uzależniający i strasznie się trudno od niego oderwać, choć jest przeraźliwie słodki. Ja staram się robić go tylko na wielkie okazje- bo kiedy tylko pojawia się w mojej kuchni jakoś dziwnie do mnie cały czas przemawia „zjedz mnie, zjedz mnie..” do czasu aż zrealizuję, że oto w przeddzień jakiejś uroczystości rodzinnej pochłonęłam większość karmelowych kulek nie zostawiając nic dla gości. Więc- Moi Drodzy- żeby nie było, że nie ostrzegałam!
PS. W prezentowanej dziś sesji pomagały mi dwie przemiłe osoby: Dorota Tyszka i Renata Mogilewska. Dziewczyny- dziękuję bardzo- bez Was nie dałabym rady!
PRALINKI KARMELOWE-LOVE
(z orzechami laskowymi i kokosem)
1/4 kostki masła
1/2 szkl cukru
niecałe pół szkl gorącej wody
1 i 3/4 szkl mleka w proszku
100g orzechów laskowych
+ ew. wiórki kokosowe do obtoczenia
1. Orzechy laskowe wysypujemy na blaszkę i pieczemy w 180st. C do złotego koloru, studzimy i ocieramy z łupinek. Część drobno siekamy (najlepiej w blenderze), część zostawiamy w całości.
2. W rondlu o grubym dnie rozpuszczamy masło, wsypujemy cukier i mieszając regularnie drewnianą łyżką, karmelizujemy do jasno brązowego koloru (masa ma mieć kolor mlecznej czekolady). Uważamy aby nie przypalić (wtedy masa zacznie dymić i będzie gorzka). Pod koniec karmelizowania masło może oddzielić się od masy (to jest proces naturalny, nie trzeba się przejmować).
3. Zalewamy karmel gorącą wodą (UWAGA! będzie mocno bulgotać) i gotujemy do czasu aż cały karmel się rozpuści w tej wodzie. Odstawiamy do lekkiego ostygnięcia.
4. Kiedy karmel będzie miał temperaturę pokojową, wsypujemy do niego mleko w proszku i mieszamy mikserem na gładką masę.
5. Odstawiamy na parę godzin (najlepiej na noc) do stężenia (nie wstawiamy do lodówki).
6. Bierzemy po 1 orzechu laskowym i obtaczamy go łyżką masy karmelowej formując nieduże kuleczki. Obsypujemy kuleczki posiekanymi orzechami lub wiórkami kokosowymi i dekorujemy dodatkowym orzeszkiem na czubku.
Pralinki pozostają świeże przez parę dni, trzeba tylko pamiętać aby trzymać je w zamkniętym pojemniku, inaczej wyschną i staną się niesmaczne.
Moim Drodzy- mam dla Was dobrą wiadomość- na Green Morning wracają przepisy kulinarne!!! Jak wiecie od jakiegoś czasu zrezygnowałam z blogowania kulinarnego- gdyż moje zaangażowanie w fotografię nie pozwalało mi czasowo zając się tym dobrze. A moją życiowa maksyma wiecznej perfekcjonistki brzmi „lepiej nie robić czegoś wcale niż robić to byle jak”. Jednak sprawa nie dawała mi spokoju. Byłam świadoma, że duże grono moich czytelników odwiedza blog dla przepisów a nie tylko po to aby popatrzeć na zdjęcia (choć ta druga czynność przyciąga do Green Morning również sporą rzeszę osób- z czego się bardzo cieszę). Biedziłam się nad tym problemem od jakiegoś czasu i sprawa wydawała mi się beznadziejna bo choć nie wiem jak bym chciała nie rozciągnę czasoprzestrzeni a moja doba nie wydłuży się do 32 godzin (jeśli komuś z Was udała się ta sztuka- piszcie koniecznie- jestem żywotnie zainteresowana i gotowa zapłacić każde pieniądze). Aż w końcu pomysł spłynął na mnie podczas którejś z wizyt w redakcji jednego z magazynów kulinarnych z którym współpracuję. Tak naprawdę, choć na blogu nie pojawia się żaden z przepisów- miesięcznie w mojej kuchni powstaje ich z reguły paręnaście. Tworzę je i fotografuję na zamówienia polskich i zagranicznych magazynów kulinarnych z którymi współpracuję. Z reguły wszystkie te treści- ponieważ wykonywane na zamówienie- są własnością magazynów- ja jednak zachowuję prawo do publikacji zdjęć na blogu i w swoim portfolio. Przeprowadziłam więc rozmowy z Naczelnymi magazynów czy nie pozwoliłyby mi prezentować na blogu choć jednego przepisu z każdej sesji. Specjalnie dla Was moim czytelnicy. I wiecie co? Udało się! Uzyskałam pozwolenie. Dlatego od dzisiaj pod prezentacją każdej sesji wykonanej na zlecenie polskich magazynów znajdziecie teraz- jeden- wybrany z sesji przepis. Dziś jest to super pyszne masło oliwkowo-czosnkowe. Przepis jest częścią dużego materiału o oliwkach, który znajduje się w listopadowym numerze Mojego Gotowania. W magazynie towarzyszą mu receptury na pomidory nadziewane bakłażanem z oliwkami, pyszną makaronową zapiekankę z kalafiorem, oliwkami i ziołami, przepis na smażone w tempurze mini szaszłyki warzywno-oliwkowe oraz pomocne rady jak samemu w domu wykonać dobra marynatę do oliwek. Mam nadzieję, że zdjęcia mówią same za siebie i pociekła Wam już ślinka? Jeśli tak- to…. Zapraszam do kiosków po listopadowy numer Mojego Gotowania, gdzie tym razem wyjątkowo znajduje się jeszcze jedna moja sesja- o mące z ciecierzycy. Oprócz moich materiałów w numerze znajdziecie jeszcze- super dania na obiad z piekarnika, przepisy na zupy mleczne, niespotykane surówki i ciasta prawie bez cukru a na koniec fajny tekst Klaudyny Hebdy o kiszeniu kapusty.
A teraz już obiecany przepis na masło oliwkowo- pietruszkowo- czosnkowe- pyszne!! Bardzo się cieszę, ze wracam do Was z przepisami. Mam nadzieję, że Wy również???
MASŁO OLIWKOWO-CZOSNKOWE
(do pieczywa, zapiekanek i pieczonych warzyw)
100g miękkiego masła
2-3 gałązki natki pietruszki
2 ząbki czosnku
2 lyżki posiekanych zielonych oliwek bez pestek
2 lyżki posiekanych czarnych oliwek bez pestek
odrobinę soku z cytryny do smaku
sól,pieprz do smaku
parę kropel tabasco
Natkę pietruszki drobniutko posiekaj,czosnek pokrój lub wyciśnij przez praskę,oliwki pokrój na drobniutko kawałeczki. Za pomocą ręcznego blendera zmiksuj wszystko z miękkim masłem, dopraw solą, pieprzem, tabasco i sokiem z cytryny. Wstaw na pół godziny do lodówki aby smaki się przegryzły. Możesz też przy pomocy maty do sushi wyłożonej folią spożywczą uformować z masła wałeczki, które potem pokroisz w piękne plasterki. Jak np. tutaj Masło podajemy miękkie do smarowania pieczywa lub używamy do duszenia czy pieczenia w piekarniku różnych warzyw, np. ziemniaków, bakłażanów, cukinii, papryki. Łyżka takiego masła również dobrze wzbogaci smak makaronu lub ziemniaczanego puree.
Możesz użyć masła również do wykonania pieczywa czosnkowo-oliwkowego, wystarczy bagietkę pokrojoną w plasterki, lekko posmarować masłem i zapiec w piekarniku do złotego koloru.
Uprzejmie donoszę, że w listopadowym wydaniu magazynu Moje Gotowanie znajdziecie mój materiał o przysmakach z mąki ciecierzycowej. Nie, nie przesłyszeliście. Mąka z mielonych ziaren ciecierzycy jest bardzo popularna w krajach basenu Morza Śródziemnego a także w Indiach. Nazywa się ja tam desan i używa do wyrobu słodyczy, zup, sosów, chleba i wszelkiego rodzaju przekąsek.
W magazynie znajdziecie m.in. przepisy na dwa dania kuchni indyjskiej nazywające się bardzo podobnie. Pierwsze z nich to khandvi widoczne na zdjęciu powyżej. Pochodzi z regionu Gujarat- ten stan słynie w całych Indiach z bardzo dobrej lecz odważnej w połączeniach smakowych kuchni. Khandvi to jedno z tych dań, które nikogo nie zostawia obojętnym- albo się je kocha albo nienawidzi od pierwszego kęsa. Z mąki ciecierzycowej gotuje się coś w stylu bardzo gęstego pikantnego budyniu, który rozsmarowuje się cieniutką warstwą na metalowych tacach, pozostawia do ostygnięcia, kroi na pasy z których zwija się malutkie ruloniki. Te układa się w stosy i bogato okrasza mieszanką uprażonych na klarowanym maśle przypraw (m.in. nasion czarnej gorczycy, słupków świeżego imbiru i liści curry), posiekanego chilli, potartego świeżego orzecha kokosowego i dużej ilości liści kolendry.
Drugie danie to Kadhi- pochodzi z mojego ukochanego stanu w Indiach -Rajastanu. Oryginalnie jest to podawany na ciepło gęsty pikantny sos, którego bazą jest jogurt gotowany z mąką desan (aby go zagęścić oraz uchronić przed ścięciem i zamienieniem się w twarożek). Ja wolę kadhi w formie lżejszej zupy z dodatkiem mleka kokosowego. Serwuje ją z chrupiącymi spiralkami. Do ich przygotowania używam również maki z ciecierzycy. Wyrabiam ją z wodą i przyprawami na pikantne naleśnikowe ciasto, pakuję do pojemnika po ketchupie i wyciskam spiralki , które smażę do złotego koloru w klarowanym maśle. Mąka groszkowa nadaje wszystkim smażonym daniom idealnej chrupkości. Dlatego z jej użyciem można wykonać idealną tempurę do smażenia kawałków warzyw- to danie nazywane jest w Indiach pakorą i na nie również znajdziecie przepis w Moim Gotowaniu, w wersji z kalafiorem- polecam bo choć danie wygląda mało spektakularnie to jest moim zdaniem najlepsze z całego zestawu.
A dla tych którzy lubią się zaskakiwać w kuchni jest przepis na pyszny słodki blok z prażonej na maśle mąki z ciecierzycy z dodatkiem sezamu i orzechów. Ladhoo to przysmak każdego małego hindusa- może i Wam przypadnie do gustu. Naprawdę warto spróbować.
Zastanawiacie się, gdzie kupić mąkę z ciecierzycy? Dostępna jest w większości sklepów ze zdrową lub egzotyczną żywnością. Można też ją wykonać samemu w domu- wystarczy suche nasiona ciecierzycy zemleć w młynku na proszek i przesiać przez sitko. Mąka powinna w dotyku przypominać zwykła białą mąkę (nie powinna być jak krupczatka) dlatego sitko powinno być bardzo drobne. Jeśli chcemy podnieść walory smakowe mąki możemy ziarna ciecierzycy najpierw uprażyć na suchej patelni. Zabieg ten wzmocni orzechowy aromat tak charakterystyczny dla mąki desan. Bo jeżeli ktoś z Was myśli, że mąka z ciecierzycy smakiem przypomina hummus lub inne dania z ugotowanych ziaren to nie może być w większym błędzie…
To jak? Zachęciłam Was do wyprawy do kiosku po Moje Gotowanie? Skoro jeszcze nie- to dodam, że jeśli nie jecie jajek a marzy Wam się pyszny omlet lub fritatta -to mąka z ciecierzycy jest dla Was idealną alternatywą. Przepis na przepyszną frittatę z kolorowymi warzywami również znajdziecie w numerze. Życzę smacznego i mam nadzieję, że mąka z ciecierzycy wejdzie na stałe do waszego menu. Ja nie wyobrażam sobie bez niej gotowania.