Wiele najlepszych przepisów powstaje przez przypadek lub pod szyldem ” Potrzeba matką wynalazku” lub jeszcze lepiej „Użyłam to co znalazłam w kuchni bo do sklepu było za daleko”. Kiedy zakładałam tego bloga poważnie zastanawiałam się nad nazwą „Czas posprzątać w lodówce”- bo to hasło przyświeca chyba największej ilości moich odkryć kulinarnych.
Przepis na dzisiejszą tartę (a właściwie mini tarty) powstał pewnego letniego popołudnia, deszczowego popołudnia. Idealnego popołudnia na pieczenie ciasta. Jeśli ktoś lub coś ponosi odpowiedzialność za moje dodatkowe centymetry w biodrach to jest to zdecydowanie deszczowa pogoda. Czy wy też to macie, że kiedy pada deszcz a za oknem nieciekawie i szaro natychmiast nachodzi Was ochota na pieczenie ciasta? Ja odczuwam to jako jakiś wewnętrzny przymus. Nic tak nie poprawia mi nastroju w burą pogodę jak słodki zapach pieczonego ciasta rozchodzący się po domu. Nawet nie muszę później tego ciasta jeść- sam proces jego przygotowania zmienia mi nastrój.
A więc owego deszczowego popołudnia, ciągnięta wewnętrznym przymusem znalazłam się w kuchni i przetrząsałam wszystkie szafki w poszukiwaniu składników na „improwizowane ciasto”. Znalazłam mąkę (połowa sukcesu), masło (coraz lepiej!), morele (mocno, bardzo mocno dojrzałe, tylko dlatego uchowały się jeszcze na dnie lodówki). Oj będzie TARTA!- pomyślałam- Jeszcze tylko cukier, jeszcze tylko cukier! … cukru jednak nie było: ani brązowego, ani białego, ani pudru. „Ani ani ciut-ciut” jak mawiał mój synek kiedy był mały. A za oknem leje! Kto w taką pogodę chodzi do sklepu?? Ja w każdym razie nie. Jeszcze więc raz do szafek i lodówki czy znajdziemy coś co zastąpi cukier w cieście: jakieś daktyle, rodzynki, melasę lub coś podobnego. No i proszę! Cierpliwość popłaca. Na najwyższej półce w lodówce gdzie przechowuje mało używane skarby znalazłam pół bryłki cukru goor.
Goor (ang. Jaggery) to indyjski nierafinowany naturalny cukier sprzedawany najczęściej w małych lub dużych bryłkach. Powstaje z odparowania słodkiego soku trzciny cukrowej lub z syropu wypływającego po nacięciu kwiatów drzew palmowych (najczęściej daktylowych rzadziej kokosowych). W całych Indiach wyrabiany jest w wielkich fabrykach jak i również na prowincji w bardziej prymitywny sposób. ( Zobaczcie tutaj jak w małej indyjskiej wiosce powstaje goor z trzciny cukrowej).
A jak smakuje goor??? NIEBIAŃSKO! Po pierwsze konsystencja: jest miękka i miła dla języka. Gur nie chrzęści pomiędzy zębami ale rozpływa się w ustach. Choć bryłki wydają się zbite i twarde to tylko pozory. Z łatwością można je kroić nożem lub wyskrobywać cukier łyżka. Po drugie smak. Gur to odparowany syrop. Jest w nim i smak miodu i smak karmelu i smak toffi i smak nektaru kwiatowego. Nie ma w tym cukrze goryczki (charakterystycznej dla brązowego cukru lub melasy) jest za to odrobina kwaskowości, która mile komponuje się ze słodyczą cukru. Goor z powodzeniem można kupić w polskim Internecie lub sklepach z orientalną żywnością. Poszukajcie pod nazwą: jaggery, cukier palmowy, gur, goor. Warto kupować produkt pochodzenia indyjskiego- moim zdaniem najsmaczniejszy. Nie jest drogi. Ja w moim warszawskim sklepie z produktami indyjskimi, płacę tylko 7zł za 450g. Spróbujcie tego cukru a wejdzie on na stałe do Waszego jadłospisu. Szczególnie, że to jeden ze zdrowszych cukrów na świecie (zwłaszcza ten wyrabiany z palmowego syropu). Ma niski indeks glikemiczny, zawiera żelazo, cynk i potas oraz witaminy B i C. Wiele źródeł podaje, że jest dużo zdrowszy niż syrop z agawy (nie jestem ekspertem w dietetyce, nie będę się spierać jeśli ktoś twierdzi inaczej).
Kiedy więc znalazłam goor w lodówce i (po długiej walce) cudem powstrzymałam się, żeby nie zjeść go całego bez zawracania sobie głowy pieczeniem tarty- zastąpiłam nim cukier brązowy do tej pory używany w przepisie na moją tartę morelową.
I wiecie co?? Pewnie, że wiecie! Okazało się, że to połączenie godne króla. Jak chleb z masłem , jak pomidory z bazylią czy jabłka z cynamonem tak samo idealnie smakuje goor z pieczonymi morelami. Połączenie słodyczy goor z kwaskowymi morelami, aromatem tymianku i pysznym, lekko piaskowym ciastem tarty powinno i wam przypaść do gustu. Ja nie wyobrażam sobie już innej tarty morelowej niż ta. Jeśli nie uda się Wam kupić goor- trudno- tarta wyjdzie również pyszna z klasycznym brązowym cukrem lub innym który znajdziecie w swojej szafce. „Potrzeba matką wynalazku”- szukajcie więc i eksperymentujcie aż znajdziecie swój smak doskonały.
MINI TARTY MORELOWE
(z cukrem palmowym, rozmarynem i migdałami , proporcja na 8 małych sztuk)
200g zimnego masła 3/4 szkl. mąki krupczatki 1 i 1/4 szkl. maki białej (lub pół na pół białej i ciemnej) 1-2 łyżki serka homogenizowanego lub jogurtu greckiego 1 cukier waniliowy 24 szt. średniej wielkości moreli 70g cukru palmowego (jaggery, goor) lub brązowego cukru 50g migdałów w płatkach 8 gałązek tymianku (niekoniecznie) cukier puder do posypania (opcjonalnie) odrobinaśmietany (do posmarowania tart przed pieczeniem)
1. Wymieszaj mąki z cukrem waniliowym.
2. Dodaj masło i posiekaj je nożem na drobne kawałki.
3. Szybko zagnieć ciasto, na sam koniec dodając tyle serka lub jogurtu aby dało się je skleić.
4. Włóż ciasto do lodówki na 20-30 minut (lub na dłużej, może tam leżeć przez noc lub parę dni jeśli nie chcesz piec wszystkich swoich tart naraz.).
5. W tym czasie: przekrój na połówki morele i wyjmij pestki.
6. Podziel płatki migdałowe na 2 równe części, jedną z nich zmiksuj w blenderze z cukrem palmowym lub brązowym (tylko chwilę, cały czas maja być widoczne kawałki migdałów).
7. Wyjmij ciasto z lodówki podziel na 8 równych części.
8. Każdą część rozwałkuj na placek o średnicy 18-20cm (nie będą równe i idealne, będą miały nieregularne porwane brzegi- takie mają właśnie być!).
9. Układaj placki na blaszce do pieczenia (lepiej teraz bo potem z zawartością będzie bardzo trudno tarty przenieść na blaszkę)
10. Na każdy placek nakładaj po łyżce mieszanki migdałowo- cukrowej i 6 połówek moreli (jak kwiatek, ze środkiem i 5 płatkami dookoła, rozcięciem do góry) oraz gałązkę tymianku.
11. Brzegi placków załóż na morele jakbyś chciała z każdego placka zrobić sakiewkę ale nie starczyło Ci materiału i w środku zostanie dziura przez którą widać morele.
12. Ważne aby dobrze zlepić brzegi tart i żeby nie porobić w nich dziur. Cukier (zwykły czy palmowy) pod wpływem wysokiej temperatury stopi się wewnątrz tarty. Dopóki zostanie wewnątrz jest bezpieczny, jeśli wypłynie na gorącą blaszkę spali się.
13. Posmaruj ciasto na brzegach i wierzchu tart śmietaną i posyp pozostałymi płatkami migdałów.
14. Piecz w piekarniku nagrzanym do 200’C przez 30-35 minut (ostatnie 10 minut z termo-obiegiem) do złotego koloru.
15. Jeśli nie udało Ci się uchronić cukru przed wylaniem się i przypaleniem, postaraj się zdjąć tarty z blaszki zanim jeszcze przypalony cukier stwardnieje i przyklei się do nich.
16. Posyp cukrem pudrem jeśli chcesz.
17. Podawaj jeszcze ciepłe lub po całkowitym wystudzeniu.
Tarty mają dość intensywny smak ( morele i cukier palmowy to dwa bardzo zdecydowane smaki) dlatego wspaniale smakują z odrobiną bitej śmietany jeszcze lepiej lodów lub jogurtu lub serka homogenizowanego- czegoś nie za słodkiego co dopełni zdecydowany smak tart odrobiną łagodności. Może warto podać tarty z lodami według tego przepisu?
Każdego piątku o 7.00 rano, kiedy jeszcze smacznie śpię, Mleczarz wiesza na mojej bramie solidną torbę a w niej 5 litrów mleka z porannego udoju. Musielibyście zobaczyć tego człowieka. Ja Go Wam niestety, pomimo licznych wysiłków, pokazać nie mogę. Od roku próbuje zrobić mu zdjęcie i zupełnie mi się nie udaje bo jest tak skromny, że na aparat reaguje jak na karabin maszynowy.Przestałam już nawet zabierać aparat na spotkania z nim, bo strasznie się go boi.
Mleczarz jest człowiekiem ze wszech miar nietuzinkowym. Niziutki, chudziutki i cały pomarszczony, ma ponad 80 lat, okulary jak denka od butelek, nosi walonki, waciak i piękną czapeczkę. Nie ma ani jednego włosa pod tą czapeczką ale za to piękny zarost na brodzie. Uśmiecha się zawsze szeroko, choć ma tylko jeden ząb i pomimo tych wszystkich „niedostatków w wyglądzie” jest jedną z najbardziej czarujących osób, które spotkałam w życiu.
Nigdy nie narzeka, pięknie opowiada o swoim ciekawym życiu, zna wszystkich w okolicy lecz w naszych licznych pogawędkach nie usłyszałam ani razu nic złego o którymkolwiek z sąsiadów. Zapłatę za mleko, zawsze przyjmuje jakby się trochę wstydził. Zresztą od początku zaznaczył, że to ja liczę i pilnuję ile zapłaciłam (rozliczamy się raz na jakiś czas). Bo On „do liczbów nie ma głowy, a poza tym to on wierzy ludziom, bo co to za świat by był jakby człowiek człowiekowi nie wierzyli!”. Nie zwraca się do mnie nigdy inaczej niż per „Panienko”. Zawsze całuje w rękę na powitanie, ściąga przy tym swoją śmieszną czapeczkę i kłania się w pas. Jest niezwykle szarmancki co przy jego aparycji mogłoby wydawać się groteskowe ale nigdy jakoś takie nie jest. Jest czarujące i CZARUJĄCY to zdecydowanie najlepsze słowo określające tego człowieka.
Mój Mleczarz to człowiek innej epoki i to nie dlatego, że nie nadążył za postępem. Tak wybrał- świadomie. „Praca na roli, Panienko, to bardzo trudne zajęcie. No bo kto to jest rolnik- dziadyga. Ale ja to kocham i nie mógłbym bez tego żyć. Próbowałem parę razy i zawsze wracałem. Nie potom mnie ojciec na Akademia Rolnicza posyłali, żeby ja w życiu co innego robił. Tu jest moje miejsce.”- powiedział mi któregoś razu kiedy zobaczyłam go orzącego w polu końmi i nie mogłam się powstrzymać by zatrzymać samochód i popatrzyć na ten unikatowy widok z bliska.
Na moje pytanie czy w swoim tak już podeszłym wieku nie myśli o emeryturze- odpowiedział: „A kto by, Panienko, opiekował się moimi zwierzętami? To są żywe stworzenia, one czują, lubią mnie a ja ich wszystkich też. Nie oddam ich przecie do rzeźnika! Zestarzejem się i umrzem tu wszystkie razem”. A gromadka tych zwierząt niemała. Naliczyłam 4 psy, 3 koty, 5 krów, 2 konie i jeszcze parę kóz. Wszystkie zadbane i wyglądające na szczęśliwe.
Jak znalazłam tego Mleczarza, rodem jak z Anatewki ( ze „Skrzypka na dachu”)?
Od dłuższego czasu zastanawiam się nad tym aby zostać weganką (a więc w moim wypadku wykluczyć z diety jeszcze muszę produkty mleczne). Jakoś cały czas do tego nie mogę dorosnąć, próbuje i polegam, próbuje i polegam. Postanowiłam więc zacząć inaczej -metodą małych kroków i choć część nabiału uzyskiwać od zwierząt hodowanych w nieprzemysłowy sposób. Ideałem byłby „nabiał AHIMSA” czyli taki od krów hodowanych z troską, gdzie nie odstawia się cielaków od matek i nie wysyła starych krów, oraz byków do rzeźni. Jest to bardzo trudny model hodowli i wydaje się wręcz niemożliwy, jednak znam ludzi, którzy wcielają go w życie. Niestety nie w Polsce.
Jeśli nie mogłam znaleźć mleka ahimsa, szukałam chociaż takiego od krów, które żyją w „cywilizowany” dla nich sposób, pasą się na pastwiskach, są zadbane i traktowane jak żywe czujące istoty a nie jak maszyny do dawania mleka. Zaczęłam więc wypatrywać takich krów wszędzie gdzie jeździłam.
Aby ułatwić sobie sprawę, zaczęliśmy nawet z synkiem grać w specjalna grę „ Krowa za 100” .( Kto czytał „Kacperiadę- Zestaw Urodzinowy” Grzegorza Kasdepki ten wie o czym mówię.) Otóż gra- zabawa w naszym przypadku polegała na tym, żeby uważnie wypatrywać zwierząt z okien samochodu . Za każde zobaczone zwierze dostajesz punkty. Zaczynasz od ptaków, które są łatwe do wypatrzenia więc dają ci mało punktów, kończysz na krowie, która jak się okazało w naszej okolicy była wielkim rarytasem więc za nią gracz dostawał 100 punktów. Punkty zgarnia, nie ten kto pierwszy zwierze zobaczy ale ten kto pierwszy krzyknie np. „kura za 20!”.
Za każdym więc razem, kiedy mój synek lub ja krzyczeliśmy „Krowa za 100!” a byliśmy w promieniu 50 km od naszego domu zatrzymywaliśmy się i oglądaliśmy zwierzęta oraz próbowaliśmy namierzyć ich właścicieli. W większości przypadków zupełnie bez rezultatu…. Aż tu jednego dnia kiedy byliśmy już zupełnie niedaleko domu (a ja prowadziłam na głowę w naszych zabawowo-punktowych rankingach) Kacper krzyknął „ Krowa za 100,200,300,400,500!!!! Hurra! Wygrałem.” I faktycznie w oddali na łące zobaczyliśmy 5 pasących się krów.
Jeszcze tego wieczora pojechaliśmy rowerami na pastwisko, przywitaliśmy się z krowami i odnaleźliśmy najbliższe gospodarstwo. Kiedy obszczekały nas już wszystkie podwórkowe psy i obwąchały koty, z obory wyszedł malutki, chudziutki, pomarszczony staruszek. Ściągnął swoją śmieszną czapeczkę, poświecił w oczy łysinką na głowie, ukłonił się w pas i pomimo protestów ucałował mnie w obie ręce. „Czego Panienka sobie życzy?” – zaczął rozmowę. A im dłużej rozmowa trwała, tym bardziej przekonywałam się, że oto znalazłam swojego Mleczarza.
Mleko jego krów jest pyszne, gęste, pełne śmietany. Dostaje go już od prawie roku, robię z niego różnego rodzaju sery (panir, twaróg, labneh), jogurt , kefir, maślankę oraz moje ulubione mleczne słodycze: misthi doi- indyjski deser jogurtowy z odparowanego mleka, sandesz- słodkie kuleczki ze świeżego sera panir czy burfi- podobny do ciągnących się krówek bengalski przysmak . Nie mogę tylko tego mleka pić w czystej formie- jest dla mnie po prostu za tłuste. Właśnie dorosłam już do pierwszych prób zrobienia z tego mleka masła. Mam nadzieję wkrótce pokazać wam tutaj tych prób rezultaty.
Na stronie „Przepisy” (patrz pasek menu u góry strony) stworzyłam osobny dział- „Wyczarowane z mleka”. Będę tam sukcesywnie umieszczać przepisy na moje mleczarskie „cuda”. Na początek, prosty przepis jak zrobić samemu twaróg. To jest mleczarskie ABC i dlatego od tego zaczynam. Tymczasem pozdrawiam Was wszystkich serdecznie!
Czy mam pozdrowić również od Was mojego CZARUJĄCEGO Mleczarza??? Idę się dziś do niego rozliczyć i poczęstować go moim twarogiem 🙂 🙂 :-).
JAK ZROBIĆ DOMOWY TWARÓG (proporcja na około 1.5-2kg twarogu)
5 litrów mleka 3 dni oczekiwania trochę cierpliwości i wprawy termometr gastronomiczny (niekoniecznie)
WERSJA SKRÓCONA PRZEPISU: dla tych, którzy nie lubią przynudzania
1. Wlej mleko do garnka.
2. Pozostaw w cieple na 3 dni aż się zsiądzie.
3. Podgrzewaj na powolnym małym ogniu 30 minut.
4. Pozostaw w garnku do ostygnięcia.
5. Wyłóż na sitko żeby odcedzić serwatkę.
WERSJA PRZYNUDNAWO-DŁUGA: dla tych, którzy uważają, że diabeł tkwi w szczegółach
1. Jeśli jesteś szczęśliwym posiadaczem mleka wiejskiego omiń punkty 2,3 i 4, jeśli nie to:
2. Rozglądnij się w okolicy za krową, namierz jej właściciela i kup od niego mleko.
3. Popytaj w lokalnych sklepikach lub udaj się na lokalny bazar i znajdź babcię z mlekiem.
4. Ewentualnie udaj się do najbliższego mlekomatu (jeśli mieszkasz w większym mieście).
5. Wlej mleko do garnka o grubym dnie i pozostaw pod przykryciem w ciepłym miejscu na 3 dni.
6. Po paru godzinach od wlania mleka warto zebrać z wierzchu śmietanę. (ja tak robię, gdyż: po pierwsze wg. mnie śmietana psuje się szybciej niż kwaśnieje mleko, po drugie nie lubię kożucha ze śmietany na zsiadłym mleku, po trzecie wykorzystuję śmietanę do innych dań).
7. Mleko po 3 dobach skwaśnieje i zmieni swoją konsystencję na dużo gęstszą.
8. Nie mieszaj mleka i nie przelewaj do innego garnka!!!
9. Postaw garnek na najmniejszym ogniu jaki uda ci ustawić. Dodatkowo jeszcze podstaw coś pod garnek tak, żeby ciepło rozchodziło się powoli i równomiernie. Ja stawiam garnek o podwójnym dnie na grubej patelni i dopiero taką konstrukcję ustawiam na maciupeńki gaz.
10. Proces, który będzie zachodził w garnku to warzenie sera. Oznacza to, że pod wpływem temperatury skrzepy mlekowego białka będą się scalały i twardniały oddzielając od płynnej serwatki. Im wolniej ten proces będzie zachodził tym miększy i delikatniejszy twarożek otrzymasz.
11. Ważna jest też temperatura, na dnie garnka zawsze będzie najwyższa i tam mierzona nie powinna przekraczać 45-50’C (w górnych partiach mleko będzie miało około 30’C). Warto bardzo delikatnie zagarniać łyżką cedzakową od brzegów garnka od środka tworzący się twaróg, wtedy temperatura w garnku się wyrównuje i ser tworzy się równomiernie we wszystkich partiach. (Nie mieszaj energicznie, żeby nie porozdzielać zawiązującego się twarogu).
13. Jeśli nie mamy termometru to sprawdzajmy temperaturę palcem (40’C to już gorące mleko ale jeśli wsadzimy do niego palec na kilka sekund to jeszcze nas nie poparzy). Generalnie lepiej niech mleko będzie zimniejsze niż temperatura miałaby przekroczyć 50’C.
14. Mnie warzenie twarogu z 5 litrów mleka zajmuje 30 minut. Na tym etapie twaróg wygląda bardziej jak mocno zsiadłe mleko, pływające w lekko żółtawej serwatce niż jak produkt końcowy. Nie przejmuj się- taki ma właśnie być.
15. Wyłącz gaz pod garnkiem i pozostaw twaróg w serwatce do ostygnięcia.
16. Kiedy ostygnie- twaróg stanie się bardziej solidny.
17. Teraz bardzo delikatnie łyżką cedzakową przekładaj twaróg na sito lub durszlak. (Nie wylewaj całej zawartości garnka na sitko. Kiedy w garnku zostanie już tylko serwatka z malutkimi kawałeczkami twarogu wtedy możesz to przelać przez sitko i odzyskać resztkę twarogu)
18. Zawieś sitko lub durszlak na misce (żeby zbierała serwatkę), przykryj pokrywką i odstaw do lodówki na parę godzin (niczym nie musisz przyciskać).
19. Jeśli dotrwałeś do końca- nagrodą jest pyszny, leciutko kwaskowy, mięciutki, rozpływający się w ustach a jednocześnie dający się kroić twarożek. Trzymany w lodówce pozostaje świeży nawet do 10 dni.
20. Wiem, że trudno w to uwierzyć, czytając cały ten przydługawy opis- ale metoda jest BARDZO PROSTA Po jednym czy dwóch razach dochodzi się do wprawy i robi się twaróg z zamkniętymi oczami 😉 .
Istnieje też drugi sposób robienia twarogu. Nigdy go nie próbowałam bo nie mam tak dużego garnka ale brzmi sensownie. Zamiast punktów 9,10,11,12,13,14 trzeba: zsiadłe mleko zalać wrzątkiem w proporcji 1:1. Tzn. na 5 litrów zsiadłego mleka 5 litrów wrzątku, delikatnie wymieszać i postępować dalej jak w pkt. 15 i dalszych. Wydaje się, że wstawienie garnka do piekarnika z ustawioną temperaturą 30-40’C też byłoby dobrą metodą.
Nie wylewaj serwatki, jest w niej jeszcze wiele wartości odżywczych, możesz nią podlać rośliny w ogródku, będą Ci na pewno wdzięczne.
Wiecie, że bób jest jedną z najstarszych roślin uprawnych? Archeolodzy znajdują jego ziarna w osadach ludzkich datowanych na 10 tyś. lat przed naszą erą. Podobno był przysmakiem w starożytnej Grecji (gdzie zalecano go lekkoatletom) i w starożytnym Rzymie, gdzie karmiono nim legionistów (porcja żywieniowa- 50 ziaren. na dzień). Smażony bób był też przysmakiem biedoty rzymskiej, sprzedawano go za najmniejsze pieniądze na wszelkich zgromadzeniach, np. walkach gladiatorów. Jest więc w pewnym sensie archetypem dzisiejszego popcornu :-). Jedzono bób w starożytnym Egipcie, Mezopotamii i Persji, potem w całej średniowiecznej Europie. Zawsze jednak był utożsamiany z dietą pospólstwa lub czasami nieurodzaju i głodu. Bób spożywano świeżo gotowany, suszono go i produkowano z niego mąką z której z kolei wyrabiano placki. Do dziś bób w formie świeżej i suszonej jest popularny głównie w krajach basenu Morza Śródziemnego, najbardziej chyba we Włoszech i Egipcie. Bób lubią również Polacy. Ręka do góry, kto lubi!!? Zwolennicy bobu dzielą się na 2 frakcje: tych co łuskają bób przed jedzeniem i tych którzy jedzą z łupinkami. Ja nazywana w domu „francuskim pieskiem” oczywiście łuskam bób. Mój mąż zjada swój bób niełuskany a do tego jeszcze na deser wszystkie skórki z moich ziarenek. Z bobu przygotowuję również pyszną pastę do smarowania chleba oraz jedno z moich ulubionych letnich curry ( łuskany bób z papryka, młodą marchewką, młodymi ziemniaczkami z sosem śmietanowym lub z mleczka kokosowego z przyprawami). Pierogi z bobem to mój nowy pomysł. Bardzo udany. Poprzez dodatek szałwii przypominają mi trochę ulubione ravioli z dynią. Kto nie lubi szałwii, zamiast niej może dodać do bobu- imbiru, mięty, parmezanu czy nawet czosnku. Przepis jest dość prosty jednak trochę pracochłonny: bo trzeba i wyłuskać bób i ulepić pierogi. Ze względu na tą pracochłonność ja na pierogi poświęcam po prostu jeden dzień w miesiącu. Instaluje wtedy w kuchni mój laptop i lepiąc różne rodzaje pierogów, przez cały dzień słucham z niego wykładów swojego Guru. Czasami wydaje mi się, że te pierożki są jak chińskie ciasteczka a ja zamiast wróżby zamykam w każdym z nich jakąś mądrość czy złotą myśl. Układam potem te wszystkie mądrości na tacach, wkładam na 2 godziny do zamrażalnika, po tym czasie są już na tyle zamrożone, że można je pakować do osobnych woreczków i układać na specjalnej półce w zamrażarce. Jemy je potem zawsze wtedy kiedy mamy ochotę lub kiedy ja nie mam ochoty gotować obiadu. Od dzisiaj w naszej zamrażarce do pierogów ruskich, z kapustą i grzybami, z soczewicą, oraz z jagodami i truskawkami dołączyły również te z bobem i szałwią.
PIEROGI Z NADZIENIEM Z BOBU I SZAŁWI
(około 50 malutkich sztuk)
na nadzienie: 1,5 szkl. ugotowanego i wyłuskanego bobu (mierzonego po wyłuskaniu, gotowanego w osolonej wodzie) 1 łyżka masła malutka garstka świeżych listków szałwii 1/2 łyżeczki asafetydy (lub 1/2 małej cebuli + 1 łyżeczka masła) 1 łyżka kopiasta kwaśnej śmietany 1 łyżka startego sera typu parmezan(niekoniecznie) sól i pieprz do smaku na ciasto: 1 szkl. mąki 1/2 łyżeczki soli 1 łyżka oleju 1/2 szkl. wrzątku do podania: parę łyżek oliwy z oliwek (Extra Virgin) parę łyżek jogurtu naturalnego lub: masło+ świeże liście szałwii Farsz:
1. Na patelni rozgrzej masło dodaj asafetydę, zamieszaj parę razy i wrzuć porwane liście szałwii, smaż przez 1 minutę. (Jeśli używasz cebuli, pokrój ją w drobną kosteczkę i na osobnej patelni zeszklij na łyżeczce masła z odrobiną soli. Odstaw, dodasz ją później do farszu.)
2. Wsyp na patelnię bób.
3. Smaż przez 2 minuty, mieszając od czasu do czasu.
4. Odstaw do lekkiego ostygnięcia.
5. Dodaj śmietanę i zmiksuj blenderem na gładką masę.
6. Teraz dodaj cebulę i ser jeśli używasz.
7. Dosól i dopieprz do smaku, wymieszaj dokładnie. ciasto:
8. Mąkę wsyp do miski.
9. Zrób w mące małe wgłębienie i wlej tam olej oraz dodaj sól.
10. Pomału wlewaj do miski wrzątek cały czas mieszając ciasto łyżką.
11. Wysyp zawartość miski na blat i odczekaj chwilkę, żeby nie poparzyć dłoni.(nie za długo).
12. Zagnieć ciasto. Powinno być ciepłe, dość miękkie ale elastyczne. (możesz dodać odrobinę więcej mąki jeśli będzie taka potrzeba przy zagniataniu).
13. Pozostaw ciasto na blacie przykryte miską 3-4 minuty.
14. Wyjmij połowę ciasta (resztę trzymaj w cieple pod miską, wkładaj tam też wszystkie nieużywane skrawki ciasta żeby nie wyschły).
15. Rozwałkuj na posypanej maka stolnicy na cieniutki placek.
16. Wycinaj szklanką kółeczka, na każde nakładaj po łyżeczce nadzienia z bobu.
17. Jeśli bardzo lubisz szałwię, możesz do środka każdego pierożka dodać dodatkowy listek (ale to tylko dla miłośników).
18. Zlepiaj pierogi i odkładaj na posypane mąką tace lub blat.
19. Jeśli chcesz zamrozić pierogi, zrób to teraz. (włóż pierogi ułożone na tacach do zamrażalnika, po 2 godzinach kiedy stwardnieją możesz je przełożyć do szczelnie zamykanych foliowych torebek). gotowanie i podanie:
20. Wrzucaj pierogi do osolonego wrzątku i gotuj partiami 2-3 minuty od wypłynięcia na powierzchnie.
21. Podawaj z odrobiną oliwy z oliwek i jogurtu naturalnego, lub z usmażonymi na maśle, na patelni przez 1-2 minuty- listkami szałwii. Koniecznie ze świeżo zmielonym pieprzem.
Przepis z powodzeniem można przerobić na wegański, używając do farszu oliwy z oliwek zamiast masła i zastępując śmietanę paroma łyżkami wywaru w którym gotował się bób.
Mieszkam w kraju gdzie 98% ludzi deklaruje wyznawanie jedynej i słusznej religii. Ja niestety mieszczę się w tych pozostałych dwóch procentach. Z tego powodu dla wielu pozostaje po prostu Kingą Błaszczyk-Wójcicka, dla innych jednak jestem dziwakiem, dla jeszcze innych szaleńcem- tych wszystkich nawet rozumiem. Są jednak tacy dla których jestem INNOWIERCĄ- i tych się autentycznie boję. Mamy serdecznych przyjaciół, z którymi znamy się od lat. Nie podzielają naszego stylu życia, wielu naszych poglądów w tym naszej religii ale wcale nie przeszkadza to nam się przyjaźnić i szanować nawzajem. Nasze dzieci znają się od małego, koegzystują i świetnie się rozumieją. Aż tu nagle zupełnie niedawno ich 10-letnia córka, siedząc któregoś dnia w naszej kuchni wypaliła- „Strasznie mi Was szkoda, Jezus Wam nie wybaczy, pójdziecie wszyscy do piekła!”. Zamurowało nas zupełnie. Rodziców dziewczynki nie było z nami a ja i mąż nie za bardzo wiedzieliśmy jak zareagować. Zapadła niezręczna cisza, którą wreszcie rezolutnie przerwał mój synek.
– „A co to jest piekło?”- zapytał.
Wiem, że poglądy dziewczynki nie pochodzą od jej rodziców, są to bardzo otwarci, tolerancyjni i mało fanatyczni ludzie. Zrobiłam krótkie dochodzenie i okazało się, że tak wspaniałą wiedzę dziewczynka zdobyła na lekcjach religii przygotowujących ją do pierwszej komunii świętej. W sumie to cieszę się, że tylko taką wiedzę. Przez 3 lata pracy w biurze prasowym przy naszej świątyni naprostowałam i nasłuchałam się tak nieprawdopodobnych historii na temat naszej religii, że nic mnie już nie zdziwi. Słyszałam o tym, że porywamy dzieci (nawet je jemy!), dodajemy narkotyki do jedzenia serwowanego w naszych świątyniach, uprawiamy zbiorowy seks na ołtarzu, jesteśmy poligamistami, czcimy szatana i składamy ofiary całopalne ze zwierząt. Większość tych „rewelacji” pochodziła z kazań niedzielnych lokalnych proboszczów lub lekcji religii prowadzonych przez zakonnice (te przodują w opowieściach o seksie).
Oczywiście procent duchownych, którzy opowiadają takie rzeczy, jest niewielki (naprawdę chcę w to wierzyć!) . Osobiście na swojej drodze, działając w dialogu między-religijnym spotkałam, wielu, wspaniałych, światłych oraz otwartych na świat i inne wyznania duchownych. Jakżebym chciała, żeby to ONI prowadzili lekcje religii w szkole córeczki naszych znajomych. Dowiedziałaby się pewnie od nich, ze jest wielu dróg, którymi można podążać do Boga. Może opowiedzieliby jej tą piękną staroindyjską historię o Mistrzu i Uczniu (lub jej chrześcijański odpowiednik).
„Któregoś dnia uczeń przyszedł do mistrza i zapytał: Mistrzu dlaczego inni są tak głupi i wybierają religie i ścieżki które nie prowadzą do samorealizacji, dlaczego nie wybierają jedynej i najwspanialszej praktyki duchowej. Dlaczego nie pójdziesz ich wszystkich nauczać? Powiedz im, że się mylą, zrób to proszę- Ciebie na pewno posłuchają.
– Nie nauczam ich ponieważ nie uważam, że postępują źle. Mam na ten temat inne zdanie.
– Dlaczego masz inne zdanie Mistrzu?
– Bo mam inny punkt widokowy.
– Chciałeś powiedzieć, Mistrzu, „punkt widzenia”?
– To jedno i to samo. Choć pokażę Ci.
I zabrał ucznia na długą wyprawę. Po paru miesiącach wędrówki stanęli u podnóża Himalajów, na kamienistej drodze prowadzącej na jeden ze szczytów gdzie znajdowała się świątynia.
– Tu zaczyna się nasza podróż- rzekł Mistrz- rozglądnij się w lewo- widzisz jakąś inną drogę?
– Nie- odpowiedział uczeń.
– No to popatrz w prawo.
– Na prawo mamy wielki las, jest tylko ta jedna droga.
– I to jest właśnie twój punkt widokowy- rzekł Mistrz- a teraz choć zaprowadzę cię do mojego.
Wspinali się długo i trudzili wiele dni a każdego wieczora zatrzymywali się i podziwiali widoki. Pierwszego dnia Mistrz powiedział do ucznia:
-Tutaj dotrzesz po 10 latach codziennej praktyki i stosowania moich nauk, rozejrzyj się.
Uczeń popatrzył w prawo i w lewo i gdzieś na granicy horyzontu dostrzegł malutkie postacie wspinające się wśród skał. Następnego wieczora na prawo pomiędzy koronami drzew wielkiego lasu zobaczył szeroki, wykarczowany trakt a na nim całe grupy pielgrzymów. Jeszcze następnego, kiedy byli w połowie góry, dostrzegł inną drogę którą podążało szereg kupców z towarami niesionymi w wielkich tobołach na głowie. Po 5 dniach wspinaczki rozbili obóz na pięknej skale, z której rozchodził się niesamowity widok na całą okolicę.
-Oto mój punkt widzenia- rzekł Mistrz- Spójrz- tu dotarłem po 50 latach praktyki duchowej.
Uczeń rozglądnął się i aż zaparło mu dech w piersiach od pięknych widoków. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do blasku zachodzącego słońca, powoli wśród skał i łąk poniżej zaczął rozpoznawać sieć: ścieżek, dróg, traktów, szlaków i wydeptanych przez zwierzęta dróżek. Dostrzegł pielgrzymów wspinających się siecią tych dróg na szczyt, a im dłużej patrzył tym więcej ich widział. Nagle droga, którą wspinali się tu od tylu dni wydała mu się nie za szeroka i wcale nie taka najprostsza.
– A teraz wyobraź sobie co zobaczymy kiedy dojdziemy na szczyt skąd możemy oglądać również drugą stronę góry?-rzekł Mistrz.
– Co dojrzymy kiedy spotkamy tych wszystkich pielgrzymów tak samo zmęczonych drogą jak my i tak samo szczęśliwych, że dotarli do celu? Czy będziemy się spierać, która droga była lepsza?
Uczeń pokornie schylił głowę i podziękował Mistrzowi za lekcję. Potem razem zapatrzyli się w dal na majaczący wśród mgieł szczyt Czomolungmy. -Ciekawe, co można zobaczyć stamtąd?- zapytał uczeń.
-Kiedy tam dotrzesz nie będziesz patrzył ani w dół ani dookoła. Stamtąd spogląda się już TYLKO w GÓRĘ! -odrzekł Mistrz.”
Temat religii w wielu domach pozostaje TABU. Często sami nie radzimy sobie z odpowiedzią na pytanie „W co wierzę?” a cóż tu dopiero rozmawiać i tłumaczyć takie tematy małym dzieciom. Ale jeśli Wy z nimi nie porozmawiacie na ten temat to często jedyna ich wiedza będzie pochodziła z lekcji religii w szkole. Czy jesteście pewni, że poglądy tam wykładane (nie tylko te dotyczące tolerancji religijnej) są jedynymi, które Wasze dziecko powinno znać w odpowiedzi na fundamentalne i ważne pytania które zaczyna zadawać????
Usiądźcie kiedyś z nim i porozmawiajcie na ten temat. Możecie dowiedzieć się BARDZO ciekawych rzeczy. Jeśli nie zgadzacie się z niektórymi z nich opowiedzcie o tym dziecku. Dobrze jest wątpić, z tego zrodziła się filozofia. Opowiedzcie dzieciom o wielkich filozofach i ich teoriach oraz wątpliwościach (zdziwicie się jak wiele z tego rozumieją). Może razem poczytajcie o innych religiach (są specjalne publikacje dla dzieci na ten temat), a potem uzbrojeni w tą wiedzę wybierzcie się na wycieczkę do synagogi, meczetu czy buddyjskiej świątyni (lub katolickiego kościoła jeśli katolikami nie jesteście) . Opowiedzcie dziecku historię o Mistrzu i Uczniu. Pięknie na nią reagują, nawet te kilkulatki (opowiadałam ją wielokrotnie). Starszym możecie opowiedzieć dowcip. Jest hitem na wszystkich międzynarodowych konferencjach inter-religijnych, opowiadany bez wyjątku przez: nobliwych biskupów, ortodoksyjnych rabinów, wielkich guru czy uczonych mułłów. Każdy opowiada go oczywiście jako bohaterów używając wyznawców swojej religii. Więc i ja go Wam tak opowiem:
„Przykładny chrześcijanin po śmierci poszedł do nieba. U bram przywitał go św. Piotr.
– Choć oprowadzę Cię tutaj trochę. Zobacz tam w części zachodniej mieszkają razem wszyscy chrześcijanie: katolicy, baptyści, ewangeliści, luteranie i inni, tam na wschodzie mieszkają buddyści i hinduiści, na południu mieszkają żydzi i muzułmanie. A tam na północy jest wielki mur, trzeba się przy nim zachowywać bardzo cicho albo w ogóle do niego nie podchodzić.
-Ale dlaczego????
– Och, bo tam mieszkają wyznawcy Kryszny, wiesz to taki monoteistyczny nurt w hinduizmie, bardzo stary, ma z 5 tysięcy lat i miliony wyznawców.
-Ale dlaczego oni muszą mieszkać za murem???
– No bo oni NIESTETY, wyobraź sobie, są święcie przekonani, że są tu… ABSOLUTNIE SAMI! ” ;-)))
Na koniec dzisiejszej historii na wszelki wypadek uświadamiam wszystkich (choć jakieś mam takie wrażenie, że Was moi czytelnicy nie trzeba) i tłumacze się:
NIE, nie porywam dzieci (co bym z nimi wszystkimi zrobiła?)
NIE, nie zjadam dzieci (moja religia zabrania mi jeść mięso- ludzkie też!)
NIE, nie rozdaję narkotyków (moja religia zabrania mi ich nawet używać {tak samo jak alkoholu i papierosów}, więc nie ustawiajcie się w kolejce pod moim domem- proszę!).
NIE, nie uprawiam seksu zbiorowego ani nie jestem jedną z wielu żon mojego męża (moja religia zabrania nawet seksu przedmałżeńskiego- SERIO!).
NIE, nie wyprano mi mózgu (myślę i działam w życiu bardzo racjonalnie- czasami nawet aż za bardzo).
NIE, nie boję się ogni piekielnych (bardziej boję się, że będę mieszkała w niebie za murem;-)).
Za to:
TAK, jestem normalnym człowiekiem
TAK, płacę podatki,
TAK, daję pracę innym (niekoniecznie współwyznawcom)
TAK, moje dziecko chodzi do normalnej publicznej szkoły (jest nawet jednym z najlepszych uczniów w klasie!)
TAK, moja religia jest ważną częścią mojego życia
TAK, mam wielu przyjaciół, którzy są katolikami i świetnie się rozumiemy.
TAK, staram się szanować poglądy innych (nie tylko religijne) choć nie zawsze są identyczne z moimi.
TAK, rozmawiam z moim synem o tolerancji, opowiadam mu o innych religiach.
TAK, lubimy i chętnie jemy pizzę. Najbardziej taką według poniższego przepisu. Choć jest trochę inna i nie ma w niej sosu pomidorowego, żółtego sera czy peperoni to jednak cały czas jest to PIZZA. My taką ją lubimy, dokonaliśmy wyboru, zjedliśmy wiele innych ale ta przypadła nam najbardziej do gustu. Nie jest lepsza, nie jest gorsza- jest INNA. Czy nie wygląda na pyszną?
I to tyle – jakby się ktoś zastanawiał co moja dzisiejsza historia ma wspólnego z przepisem na pizzę :-).
BIAŁA PIZZA Z KURKAMI
(2 sztuki, około 30 cm każda)
Na ciasto:
2 szkl. mąki (ja używam pół na pół białą i pełnoziarnistą)
1 paczuszka drożdży instant (7g)
1/2 łyżeczki cukru
1 łyżeczka soli
3 łyżki oliwy z oliwek
1 szkl. ciepłej wody (nie gorącej!) na sos:
1 łyżka masła
1 łyżka oliwy z oliwek 1 małe opakowanie kwaśnej śmietany (200g) garść drobniutko pokrojonych kurek 1/2 łyżeczki asafetydy (lub pół małej cebuli drobno posiekanej) po 2 gałązki świeżego rozmarynu, oregano i tymianku 1 łyżeczka suszonego oregano 1/2 łyżeczki indyjskiej czarnej soli kala-namak(może być też zwykła sól)
dodatki: 1 szkl. kurek 1 okrągły serek typu Camembert (120g) 1 kulka białej mozzarelli (125g) nieduży kawałek twardego sera „typu parmezan” (80g) 1 mały serek „typu oscypek” (opcjonalnie) 1/2 małej cukinii 1 szkl. brokuł (pokrojonych na malutkie różyczki) świeży tymianek, rozmarym, oregano, suszone oregano świeżo mielony pieprz, oliwa z oliwek
Ciasto:
1. W małej miseczce rozpuszczasz w wodzie drożdże, dodajesz cukier i oliwę.
2. Odstawiasz na 5 minut do sprawdzenia czy drożdże są aktywne- mieszanka powinna się lekko spienić lub przynajmniej powinno pojawić trochę bąbelków.
3. W osobnej dużej misce mieszasz mąkę z solą i wlewasz tam miksturę drożdżową.
4. Zagniatasz wszystko rękami (lub w misie robota kuchennego) aż osiągniesz zwartą nieklejąca się do rąk kulkę ciasta.
5. Jeśli potrzeba podsypujesz dodatkową mąką.
6. Miskę smarujesz oliwą z oliwek, to samo robisz z kulką ciasta, która do miski wkładasz.
7. Przykrywasz ściereczką i odstawiasz do wyrośnięcia na 1-1,5 godz. W tym czasie… Biały sos:
8. Na patelni rozgrzewasz masło i oliwę.
9. Dodajesz asafetydę lub pokrojoną w kosteczkę cebulę.
10. Asafetydę smażysz kilka sekund, cebulę do zeszklenia.
11. Wrzucasz całe gałązki ziół i smażysz dalej przez minutę mieszając.
12. Dodajesz kurki, odrobinę soli, przykrywasz, zmniejszasz ogień i dusisz kurki do miękkości.
13. Zdejmujesz patelnię z ognia i dodajesz śmietanę, cały czas mieszając aby się nie zważyła.
14. Doprawiasz suszonym oregano, czarną (lub zwykłą) solą i pieprzem do smaku. Odstawiasz do ostygnięcia. Dodatki:
15. Różyczki brokuła wrzucasz do osolonego wrzątku na 2 minuty, wyjmujesz, przelewasz zimną wodą i osuszasz.
16. Kurki rwiesz zaczynając od strony kapeluszy na drobne paseczki.
17. Cukinię cieniutko plasterkujesz używając obieraczki do warzyw. To samo robisz z serem „typu parmezan”.
18. Camembert tniesz na 20 części, mozzarellę rwiesz na średnie kawałki, oscypka plasterkujesz.
19. Zioła rwiesz na mniejsze kawałki. Aranżacja pizzy i pieczenie:
20. Jeśli chcesz piec pizzę na kamieniu to wiesz co teraz robić.
21. Ja piekę tą pizzę na nagrzanych wcześniej blaszkach z wyposażenia piekarnika (wstawiam je na 15 minut do 220’C).
22. Wyjmij ciasto z miski (powinno podwoić swoją objętość), zagnieć jeszcze raz i podziel na 2 części.
23. Każdą część rozwałkuj na podsypanym mąką blacie na okrągły placek o średnicy 30cm.
24. Wyjmij 1 nagrzaną blachę z piekarnika, ułóż na niej placek (zrób to koniecznie teraz, później będzie dużo trudniej, uważaj, żeby się nie poparzyć!!!)
25. Nałóż połowę sosu i rozsmaruj (wcześniej wyjmij z sosu gałązki ziół).
26. Poukładaj dodatki równomiernie na placku posyp świeżo zmielonym pieprzem, suszonym oregano i skrop oliwą.
27. Odczekaj 5-7minut i wstaw do piekarnika.
28. Piecz w temperaturze 220’C przez około 15 minut (lub do pożądanego koloru). Warto użyć specjalnego trybu do pieczenia pizzy (odsyłam do instrukcji obsługi piekarnika).
29. Powtórz wszystkie czynności dla drugiej pizzy, kiedy pieczesz pierwszą.
Moi Drodzy wegetariańscy czytelnicy, nie chcę tu zaraz tysięcy komentarzy na temat, że Parmezan jest nie-wegetariański. Wiem o tym, dlatego piszę o serze „typu parmezan”. Niech każdy, PROSZĘ, pozostawi komentarze na temat sera i podpuszczki dla siebie i użyje takiego typu sera jaki uważa za w pełni wegetariański i dla siebie zjadliwy.
Przyznać się Wam muszę, że agrest nigdy nie należał do moich faworytów. Oczywiście lubiłam go podjadać prosto z krzaka, kiedy już był dojrzały i słodki. Jednak jakoś nie potrafiłam znaleźć na niego sposobu w kuchni. Dżem agrestowy- nie, czatnej agrestowy- jeszcze gorzej, kompot z agrestu- od biedy może być- ale gdzie mu tam np. do kompotu rabarbarowo-malinowego z nutką mięty? Ciasto z agrestem- porażka. Agrest w deserach- skrupulatnie wybierany i odkładamy na bok przez domowników. Impas i koniec. Miałam ostatnio parę dni wolnych. Moje chłopaki jak co roku pojechały „walczyć” na Grunwald- czyli oglądać coroczną inscenizacje bitwy pod Grunwaldem oraz szereg imprez rycerskich jej towarzyszących. A ja w tym czasie szalałam w ogródku.
Plewiłam chwasty, które już powoli zaczynały być wyższe niż moje plony w warzywniku, rozsadzałam sadzonki jarmużu, podwiązywałam pomidory, siałam nową porcję groszku zielonego, który mam nadzieję zaowocuje na początku września. Pozdejmowałam, już niepotrzebne, siatki przeciw-szpakowe z czereśni, obejrzałam gąszcz moich malin i okazało się, że w końcu owocuje posadzona 2 lata temu czarna malina (delicje!!). Znalazłam zapomniany krzaczek czarnych porzeczek, który wydał owoce po raz pierwszy odkąd się tu wprowadziliśmy, zebrałam wszystkiego może ze dwie garści ale jednak to już postęp. Odkryłam również ku mojej wielkiej rozpaczy, że jedyna sadzonka czereśni, (wśród ponad 20 drzewek sadzonych od 5 lat) która w końcu się przyjęła, zakwitła i wydała owoce- to jednak nie czereśnia lecz WIŚNIA! No cóż, życie znowu mnie oszukało. Ale ja się nie poddaje- na jesieni próbuję znowu!
Na końcu podeszłam na krzaków agrestu, zasadzonych jeszcze przez poprzednich właścicieli domu. „Jakiż tu urodzaj”- pomyślałam patrząc na uginające się od owoców krzaczki. Spróbowałam paru owoców- pysznie słodkie i dojrzałe. „No mój Drogi!” powiedziałam do krzaka agrestu (tak, tak!! czasami rozmawiam z roślinami!) „Jeśli ty jesteś dla mnie tak miły i dajesz takie wspaniałe plony to ja się też postaram żebyśmy w końcu Cię polubili”.
Siadłam do internetu i zapytałam Google o „gooseberry recipie”. Okazało się, że w USA i Wielkiej Brytanii agrest najczęściej jest wykorzystywany do deseru zwanego Gosseberry Cobbler (czyli duszony agrest zapiekany pod pierzynką ze słodkiego maślanego ciasta- ta opcja zdecydowanie nie dla nas ) oraz Gooseberry Fool- czyli deseru z duszonego agrestu, słodkiego jogurtu i często również bitej śmietany. Druga wersja wykorzystania agrestu spodobała mi się bardziej. Nie podobało mi się tylko duszenie owoców- my po prostu lubimy tylko świeży agrest- gotowanie lub duszenie zabija to co w nim najlepsze- jego charakterystyczny świeży i lekko cierpki smak.
Postanowiłam więc agrestu nie dusić tylko zamrozić i zrobić z niego sorbet a ten dopiero dodać do deseru. W międzyczasie zmieniłam jednak zdanie (jak to ja w kuchni) i zamiast deseru zaczęłam robić lody. Sorbet agrestowy okazał się przepyszny. Prawdziwa kwintesencja agrestowego orzeźwienia. Szczególnie, że przecierając go przez sitko pozbyłam się wszystkich pestek i otrzymałam naprawdę aksamitny mus. Musiałam się bardzo powstrzymywać ,żeby go łyżką nie wyjadać cały czas z zamrażarki.
Natomiast połączenie cierpkiego sorberu z jogurtowo-śmietankowymi lodami okazało się strzałem w dziesiątkę. Ja, która w dorosłym życiu nie lubię lodów, tak długo chodziłam po dokładkę do lodówki, że wyjadłam wszystko co miało starczyć dla całej rodziny. Jakoś mi te lody niebezpiecznie przypominały te z dzieciństwa, które jadłam tonami i wydawałam na nie całe swoje kieszonkowe. Wtedy w słynnej w moim mieście cukierni Pani Budzińskiej były tylko 3 smaki : śmietankowe, czekoladowe i …owocowe (właśnie tak bardzo podobne w smaku do moich agrestowych).
Z ostatnią porcją lodów nałożoną do rożka poszłam do ogrodu usiadłam na stołeczku obok krzaczka agrestu: „No, Mój Drogi! Będą z nas przyjaciele! „- powiedziałam i pogładziłam kolczaste gałązki . Potem wzięłam koszyczek, nazbierałam do niego cały dojrzały agrest, umyłam, poporcjowałam i włożyłam do zamrażalnika.
Z jednej porcji zaczęłam od razu robić następne lody dla moich chłopaków. Trzeba w końcu czymś przywitać Rycerzy wracających ze zwycięskiej bitwy. Szczególnie jeśli to jedyna na tysiąc lat bitwa w której udało nam się tak spektakularnie pokonać Niemców. Czy lody agrestowe godne będą Zwycięskich Rycerzy? Moim zdaniem- jak najbardziej.
DOMOWE LODY JOGURTOWO-AGRESTOWE
(czyli jak oswoić agrest w kuchni)
2 szkl. dojrzałego agrestu (nie potrzeba szypułkować- ja użyłam mieszanki zielonego i czerwonego)
2 łyżki cukru
1 szkl. odcedzonego jogurtu waniliowego (mnie zostało tyle po odcedzeniu 1 dużego kartonu (850g) takiego
jogurtu Finezja firmy Bacha) można też użyć homogenizowanego serka waniliowego
1/2 szkl. słodzonego skondensowanego mleka z puszki
1 szkl. śmietanki kremówki
sok z 1/2 cytryny
1-2 łyżki cukru pudru
1. Jogurt wylać na sito wyłożone gazą lub tetrą, pozostawić na misce (gdzie będzie zbierać się serwatka) na 4 godziny w lodówce. Ja użyłam słodzonego już jogurtu waniliowego (po prostu taki miałam w lodówce). Zwykły jogurt naturalny po dosłodzeniu do smaku i dodaniu wanilii lub cukru waniliowego zda tutaj też egzamin (dosładzamy po odcedzeniu lub na samym końcu robienia lodów). Lody będę również dobre z serka homogenizowanego (nie trzeba go już odcedzać).
2. Agrest umyć (nie trzeba szypułkować) i włożyć do zamrażarki, również na co najmniej 4 godziny lub na noc.
3. Po tym czasie, agrest zalać na parę sekund wrzątkiem, odcedzić, dodać 2 łyżki cukru i zmiksować idealnie blenderem na mus. Jeśli trudno jest miksować dodać 1-2 łyżki wrzątku i miksować dalej.
4. Mus przetrzeć przez sito, tak aby oddzielić szypułki i pestki, które trzeba wyrzucić.
5. Wstawić mus z powrotem do zamrażarki.
6. Odcedzony jogurt zmiksować mikserem przez minutę.
7. Dodać skondensowane mleko i miksować przez następną minutę.
8. W osobnym naczyniu ubić śmietanę z cukrem pudrem, na końcu ubijania dodać sok z cytryny. (Nie powinna być idealnie sztywna, jeszcze będziemy ją wielokrotnie miksować podczas zamrażania lodów).
9. Wyciągnąć mus z zamrażarki, jeśli zrobił się z niego już sorbet- zmiksować, żeby miał rzadszą konsystencję.
10. Bitą śmietanę delikatnie ale dokładnie wymieszać z jogurtem i musem agrestowym. Można zostawić trochę musu do dekoracji lodów.
11. Masę umieścić w płaskim (szybciej zamarźnie) najlepiej okrągłym (łatwiej w nim miksować) pojemniku. Wstawić masę do zamrażalnika lub wlać do maszyny do robienia lodów (ja takich luksusów nie posiadam więc radziłam sobie jak poniżej).
12. Co godzina wyciągać lody i miksować mikserem, żeby były puszyste. (spowoduje to, że rozbijecie zawiązujące się kryształki lodu, powstające z soku i innych płynów zawartych w masie). Dzięki temu lody po zamrożeniu będą miały jedwabistą konsystencję.
13. Lody po 3-4 godzinach powinny być już gotowe- wtedy są najlepsze, bo nie zmrożone na kość. Mają najprzyjemniejszą do lizania konsystencję i czuć bardzo dobrze ich smak a nie tylko zimno na zamrożonym języku;-))
14. Możesz też lody zostawić już teraz spokojnie (bez miksowania) na później. Po dłuższym przebywaniu w zamrażarce lody będą bardzo twarde dlatego warto je przed podaniem przełożyć najpierw na co najmniej 30-40 minut do lodówki.
15. Podawaj lody w wafelkach lub w pucharkach polane lekko rozmrożonym sorbetem agrestowym.
Następnym razem spróbuję zamrozić lody jogurtowe osobno bez dodawania musu i agrestowy mus osobno. Uzyskam lody waniliowe i sorbet agrestowy, które będę na przemian nakładać do wafelków. Wydaje mi się, że będzie nawet pyszniej. Wy też spróbujcie.
Czarne jagody i potrawy z nich gotowane to smak mojego dzieciństwa. Moja ukochana Babcia była człowiekiem lasu, szanowała go i kochała miłością odwzajemnioną. Przez całe wakacje, każdego roku zabierała mnie i moją siostrę „na jagody”. To zawsze były wielkie wyprawy. Wstawałyśmy wcześnie rano, ubierałyśmy kalosze, na głowę chusteczki, brałyśmy swoje małe koszyczki (pełne wiktuałów babci) i wyruszałyśmy na dworzec kolejowy. Tam wsiadałyśmy do pociągu pełnego podobnych nam „jagodowych turystów”. 5 stacji, 3 tunele i 2 mosty dalej wysiadałyśmy i szłyśmy parę kilometrów do wielkiego lasu. Choć nam wydawał się ogromny nasza babcia znała go jak swoją własną kieszeń. Wiedziała gdzie rosną najlepsze i największe jagody, gdzie można znaleźć poziomkowe polany, gdzie maliny są najsłodsze i gdzie rosną największe i najczarniejsze jeżyny na świecie.
Znała nazwy wszystkich ziół i pokazywała nam jaki można zrobić z nich użytek. Wiedziała jak odróżnić jadowitą żmiję od nieszkodliwego zaskrońca, jak siedzieć cicho i nie ruszać się żeby zobaczyć dzikie leśne zwierzęta. Jak po słońcu określić, która jest godzina, jak rozpoznać kierunki świata, jak odróżniać grzyby jadalne od trujących. Znała wszystkie leśne tajemnice: jak nazywają się różne gatunki drzew, które kwiaty są jadalne i jaki urodzi się motyl ze znalezionej gąsienicy, które ptaki kiedy odlatują do ciepłych krajów, dlaczego jelenie zrzucają rogi i czym tak bardzo zajęte są mrówki. Dlaczego nie można śmiecić w lesie i dlaczego jagody zbiera się ręcznie a nie maszynkami, które kaleczą krzaczki. Tego wszystkiego uczyła również nas, właśnie na wyprawach jagodowych.
Kiedy wracałyśmy wieczorem do domu po takiej wyprawie do lasu, Babcia choć bardzo zmęczona zawsze przygotowywała nam przepyszną kolację używając tego co akurat przywiozłyśmy z lasu. Jesienią był to smakowity sos grzybowy, w sezonie jagodowym były to jagodowe pierogi, naleśniki z jagodami, jagodowy placek lub jagodzianki.
Jeśli w lesie byłyśmy pracowite i udało nam się uzbierać dużo jagód, babcia zabierała nasze zbiory następnego ranka na targ, gdzie sprzedawała je za ogromne wtedy dla nas pieniądze. Wrzucałyśmy je potem do naszych skarbonek i oszczędzałyśmy na „coś ważnego”. Pieniędzy „jagodowych” nie wydawało się na byle co, wiedziałyśmy jak ciężko trzeba było pracować, zbierając jagódkę po jagódce i wkładając do słoiczka przywiązanego w pasie, ile razy trzeba było się schylić, ile kilometrów przejść, ile nadźwigać ciężkiego koszyka. Szanowałyśmy swoją pracę. Kolejna bezcenna jagodowa lekcja Babci. Kiedy kończyły się wakacje. My szłyśmy do szkoły a Babcia zaczynała jeździć do lasu na borówki. Wracała wieczorem bardzo zmęczona z koszami pełnymi tych czerwonych cierpkich jagód z których robiła potem przepyszne konfitury na zimę. Zaścielała piękny, wielki, secesyjny stół w salonie białym obrusem i wysypywała na niego zawartość koszyków. „Babciu! Babciu! Pamiętałaś o nas?” pytałyśmy ją z siostrą. „Oczywiście” -odpowiadała. Rozgarniała czerwone borówki i wtedy dostrzegałyśmy gdzieniegdzie, pieczołowicie wyszukane przez nią w lesie i specjalnie dla nas zebrane pojedyncze czarne jagódki. Biegłyśmy do kuchni, każda po swoją szklaneczkę i cierpliwie wybierałyśmy „nasze” jagódki ze stosu borówek. Babcia potem ucierała je każdej z nas ze śmietaną i cukrem.
Powiedzcie mi czy istnieje na tym świecie większa miłość od „Miłości Babcinej”???
Babci nie ma już z nami , odeszła parę lat temu. Wiecie jak wygląda niebo do którego poszła?
Pełno tam wielkich lasów gdzie sezon jagodowy trwa przez cały rok. Babcia codziennie wyprawia się do jednego z nich wracając z koszem pełnym dobroci. Wieczorami gotuje z nich przepyszne potrawy w swojej niebiańskiej kuchni. Stołują się u niej wszystkie okoliczne Anioły. Bardzo łatwo je rozpoznać- to te które mają najwięcej fioletowo-jagodowych plam na swoich niebiańskich szatach. Och i wiecie co jeszcze ?- nadali jej tam na pewno nowe imię. Teraz nazywa się Pani Jagoda!
W takie dni jak dzisiaj, w środku sezonu jagodowego tęsknię za Babcią najbardziej. Patrzę na mojego syna i żałuję, że to Ona nie pokaże mu i nie nauczy tych wszystkich wspaniałych rzeczy. Jak wąchać wiatr, jak słuchać ptaków, jak nie bać się deszczu i chodzić boso po trawie, jak oglądać wschody i zachody słońca, jak obejmować drzewa jak patrzeć w gwiazdy, jak pokochać las… jak być człowiekiem.
-Synku wyłącz ten komputer- proszę- Pakuj się. Jedziemy do lasu!
-Do lasu?? Po co mamo?- pyta moje dziecko.
-Jak to „po co”? -Na jagody! – odpowiadam. Wy też spakujcie się, zabierzcie swoje dzieci i pojedźcie z nimi do najbliższego lasu. Pokażcie im norę zająca, żeremie bobra czy wielkie mrowisko. Nauczcie, że te ptaki z czerwonymi główkami to dzięcioły a te z niebieskimi piórkami na skrzydłach to sójki. Znajdźcie tropy zwierząt i napijcie się wody ze strumienia, poszukajcie leśnych skrzatów i polnych wróżek, uplećcie wianki i ponadziewajcie znalezione poziomki na źdźbła trawy. Nazbierajcie jagód do koszyka, wróćcie do domu i razem upieczcie jagodzianki. Usiądźcie na werandzie ze szklanką mleka, jagodzianką w dłoni i opowiedzcie swoim dzieciom o waszym dzieciństwie. Koniecznie opowiedzcie im jak bardzo kochały Was wasze BABCIE!
JAGODZIANKI
12-15 średnich szt. żeby było szybciej, można ciasto zrobić rano przed wyjazdem do lasu,
trzeba włożyć go do lodówki,gdzie będzie na nas czekało i powoli sobie rosło.
na zaczyn: 20g. świeżych drożdży 1 szkl. ciepłego mleka 4 łyżki cukru 2 szkl. mąki (ja daję 1szkl białej i 1szkl. mąki „pełne ziarno”) 1 cukier waniliowy skórka otarta z 1/2cytryny dodatkowo do ciasta: 3/4-1 szkl. mąki 1/4 (50g) kostki roztopionego masła na nadzienie: 1 szkl. jagód (poza sezonem mogą być mrożone) 1 czubata łyżka cukru 1/2 łyżeczki mąki ziemniaczanej na kruszonkę: 2 łyżki miękkiego masła 2 łyżki cukru 1 łyżka cukru waniliowego otarta skórka z 1/2cytryny 3 łyżki mąki (ja użyłam „pełne ziarno”) 2 łyżki śmietany do posmarowania na lukier: 2 łyżki (bardzo czubate) cukru pudru 1-2 łyżeczki soku z cytryny
ZACZYN:
1. W dużej misce rozetrzyj łyżką drożdże z cukrem, cukrem waniliowym i skórką z cytryny (drożdże się rozpuszczą).
2.Zalej ciepłym (nie gorącym! inaczej zabijesz drożdże) mlekiem i wymieszaj.
3.Dadaj 2 szkl. maki i dokładnie wymieszaj łyżką (jeszcze lepiej mąkę przesiać przez sito).
4.Właśnie wykonałaś zaczyn. Przykryj miskę czystą ściereczką lub ręcznikiem.
5.Odstaw na 1/2 godz. w ciepłe miejsce. W lecie możesz postawić w osłoniętym od wiatru miejscu na słońcu, w zimie obok kaloryfera lub uchylonego piekarnika. Ważne, żeby było ciepło i bez przeciągów. CIASTO:
6.W międzyczasie roztop w rondelku 1/4 kostki masła, odstaw do lekkiego ostygnięcia.
7.Po 1/2 godziny zaczyn podwoi swoją objętość, dodawaj do niego na przemian mąkę (3/4szkl) i roztopione ciepłe ale nie gorące masło.
8.Zagniataj ciasto przez 1-2 minuty, powinno być miękkie i nieklejące się do rąk. Jeśli potrzeba dosyp jeszcze 1/4szkl mąki.
9.Jeśli idziesz na jagody, teraz odłóż ciasto do lodówki (przed pieczeniem wyjmij, przełóż do ciepłego naczynia i pozostaw pod przykryciem na blacie przez co najmniej pół godziny do wyrośnięcia). Jeśli robisz jagodzianki od razu teraz odłóż ciasto na 15 minut w ciepłe miejsce. NADZIENIE:
10. Jagody umyj osusz na papierowym ręczniku (powinny być suche), wymieszaj z cukrem i mąką ziemniaczaną (pomoże żeby jagody nie wypływały z bułeczek podczas pieczenia).
11. Ciasto rozwałkuj na placek o grubości 1cm. Nożem wycinaj kwadraty 8/8cm.
12.Nakładaj na każdy sporą łyżkę jagód i sklejaj w koperty (instrukcja na zdjęciu).
13.Układaj na posmarowanej masłem blaszce w sporych odstępach (jagodzianki urosną). KRUSZONKA:
14.Miękkie masło wymieszaj z cukrem i dodaj pozostałe składniki.
15.Rozcieraj palcami do czasu aż uzyskasz konsystencję kruszonki (jeśli potrzeba dodaj odrobinę więcej mąki).
16.Ja lubię kruszonkę bardziej chrupką i w kawałeczkach. Jeśli chcesz żeby twoja kruszonka była piaskowa(taka jest bardziej charakterystyczna dla jagodzianek) to zrób ją z roztopionego zamiast miękkiego masła, użyj wtedy też koniecznie białej a nie innej mąki.
16. Jagodzianki posmaruj po wierzchu śmietaną (dobrze ją rozcieńczyć odrobiną wody)i posyp kruszonką. PIECZENIE:
17. Przykryj blachę i odstaw do wyrośnięcia na 10 minut.
18. Po tym czasie wstaw do zimnego piekarnika, ustaw temperaturę na 180’C, zamknij drzwiczki i pozwól bułeczkom rosnąć wraz z temperaturą w piekarniku (to bardzo dobry trik do wykorzystania również z innymi ciastami drożdżowymi).
17.Piecz jagodzianki przez około 15-20 minut lub po prostu do osiągnięcia właściwego złotego koloru.
18. Pozostaw do lekkiego ostygnięcia. LUKIER:
19.W małej miseczce utrzyj cukier puder z 1 łyżeczką soku z cytryny. Powinien być gęsty ale lejący. Jeśli nie spada z łyżki cieniutkim strumieniem dodaj jeszcze odrobinę soku i utrzyj.
20. Polewaj jagodzianki odrobiną lukru i podawaj jeszcze ciepłe ze szklanką zimnego mleka.
21. Możesz jagodzianki zamrozić (przed polaniem lukrem) i rozmrażać ogrzewając w ciepłym piekarniku. Jeśli jakieś jagodzianki zostaną i chcesz je podać na drugi dzień, lepiej żeby przenocowały w lodówce, zapakowane w folię aluminiową. Rano odgrzane przez chwilę w ciepłym piekarniku będą jak świeże.
Drożdżowe ciasto potrzebuje do szczęścia 2 rzeczy: po pierwsze ciepła. Dlatego najlepiej wszystkie naczynia używane do jego wyrobu najpierw ogrzać (np. zanurzając w ciepłej wodzie), a wszystkie składniki wyciągnąć z lodówki na czas (ja zimą stawiam nawet mąkę na kaloryferze, żeby się ugrzała). Po drugie- czasu i spokoju. Dlatego nie warto się z nim śpieszyć i dać mu wyrosnąć odpowiednio długo i odpowiednią ilość razy. Odwdzięczy się niezwykłą puszystością i miękkością.