Zupa dla najprawdziwszej księżniczki na ziarnku grochu. Choć ma w sobie coś z pokornej prostoty to jednak jest kwintesencją świeżości i wytworności. Subtelna a zarazem sycąca, idealna na letnie przyjęcia oraz nieśpieszny obiad jedzony na werandzie. Dla mnie : lato uosobione, pochwała prostoty w kuchni, jeden z tych przepisów gdzie „mniej znaczy więcej”. Dobra zarówno ze świeżego jak i mrożonego groszku. Jeśli użyjecie świeżego ważne, żeby był mięciutki, soczysty i słodki. Taki który z przyjemnością zjecie na surowo. Jeśli ziarenka są już twardawe a strąki nie mają soczyście zielonego koloru- to nie jest groszek do tego przepisu! Tu liczy się jakość i świeżość każdego składnika- ponieważ jest ich mało powinny być najlepsze.
Jeśli przyszłoby Wam do głowy robienie tej zupy z groszku w puszce- to zdecydowanie odradzam. W ogóle odradzam groszek w puszce. Wydaje mi się, że konserwowanie i sprzedawanie groszku w tej formie wyrządziło mu wiele złego. Większość ludzi która „nienawidzi zielonego groszku”- próbowała go właśnie TYLKO w tej puszkowej wersji.
To co świeże zawsze jest najlepsze -wiedzą o tym wszyscy, którzy uprawiają groszek w ogródku. Sezon na to warzywo trwa jednak zbyt krótko i właśnie się kończy. Poza sezonem jedynym dobrym rozwiązaniem jest groszek mrożony. Mrożone ziarenka zachowują swoją świeżość, są soczyste (nie mączne jak te z puszki), słodkie i obłędnie zielone. Swoją drogą, jak oni to robią? Gotowany, nawet najświeższy, groszek nie ma takiego intensywnego koloru. Czyżby go barwili?? (popatrzcie na zdjęcie poniżej). Mam nadzieję, że nie!
Mrożony groszek gotuje się tylko chwilę (po zalaniu wrzątkiem wystarczą 2-3 minuty) możecie używać go wszędzie tam gdzie do tej pory wykorzystywałyście groszek w puszce. Np. wasza sałatka z majonezem nabierze zupełnie innego świeżego i lżejszego smaku – spróbujcie koniecznie.
Drugi ważny składnik tej zupy to liście mięty- one są nutą szlachetności w tym duecie. Powinny być delikatne, najlepsze te zrywane z samych czubków gałązek, jeszcze lepsze te uprawiane w domu w doniczkach (ich listki są zawsze delikatniejsze). Jeśli liście będą twarde zupa też będzie smaczna, jednak nie zmiksują się idealnie na krem i będziecie wyczuwać ich kawałeczki podczas jedzenia (a może nie warto się tym przejmować?, może przepuśćcie wszystkie moje uwagi na temat składników przez filtr informacji że pisze je chorobliwie perfekcyjna perfekcjonistka;-)) Mięty w przepisie ma być dużo, nie obawiajcie się jej.
Przepis nie jest wegański ale można go łatwo zmodyfikować używając mleka lub śmietanki kokosowej zamiast kremówki a masło po prostu pominąć. Nigdy go nie robiłam w takiej wersji jednak wierzę, że zupa będzie OK. (robię np. szparagową zupę krem z mlekiem kokosowym i smakuje nieziemsko). Zupę można podawać z grzankami, prażonymi płatkami migdałów lub innymi dodatkami, np. z kwiatami rumianku jak na zdjęciach (są jadalne).
Teraz nie pozostaje mi już nic innego jak życzyć smacznego wszystkim księżniczkom i ich paziom;-)))
MIĘTOWA ZUPA NA ZIARNKU GROCHU
(dla 4 głodnych księżniczek)
2 szkl. wyłuskanego młodego zielonego groszku (lub mrożonego)+ 1/2szkl. do dekoracji 1 szkl. młodych ziemniaków, obranych i pokrojonych w drobną kostkę 1/2 szkl. śmietanki (nie śmietany!) kremówki (lub 18% tłuszczu- w wersji light) 1 łyżeczka soli 1 łyżeczka masła spora garść mięty (same listki bez łodyżek) świeżo mielony pieprz
1.Ziemniaki zalewasz 1 szkl. zimnej wody dodajesz sól i gotujesz.
2.Kiedy będą miękkie, dodajesz 2 szkl. groszku i łyżeczkę masła.
3.Czekasz aż woda ponownie zabulgocze i od tego czasu gotujesz bez przykrycia 3-4 minuty (jeśli używałaś groszku mrożonego), jeśli świeżego- to dłużej (sprawdź rozcierając ziarenko w palcach, nie powinno mieć żadnych grudek.) Jeśli potrzeba uzupełnij wodę- powinna tylko zakrywać warzywa.
4.Listki mięty umyj i odłóż z nich te najmniejsze i najdelikatniejsze, resztę wrzuć do zupy, zamieszaj i gotuj przez 1 minutę.
5.W międzyczasie w osobnym garnuszku zalej 1/2 szkl. groszku wrzątkiem i pogotuj 3 minuty, odcedź i przelej zimną wodą. Odstaw.
6.Garnek z zupą zdejmij z ognia dodaj śmietankę, połowę groszku z drugiego garnuszka(czyli 1/4 szkl), odłożone listki mięty i 1,5 szklanki gorącej wody.
7.Miksuj wszystko mikserem (blenderem) na krem (zupę krem lepiej miksować za długo niż za krótko, ma być idealnie gładka).
8.Jeśli uważasz, że konsystencja jest za gęsta dodaj wody, teraz możesz też zupę dosolić.
9. Przełóż do miseczek, udekoruj pozostałym groszkiem.
10.Podawaj ze świeżo zmielonym pieprzem (koniecznie).
Zupa dobrze smakuje zarówna na ciepło jak i zimno. Kiedy stygnie gęstnieje, trzeba ją więc przed podaniem ponownie zmiksować z odrobiną wody.
Witam serdecznie na moim blogu. Jeszcze Was wszystkich zupełnie nie znam i czuję się trochę onieśmielona.
Jak Was sobie wyobrażam? Myślę, że jesteście osobami podobnymi do mnie. Lubicie piękno zarówno to które Was otacza jak i to które nosicie w sobie. Lubicie mieć dookoła kochających Was ludzi i spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Wasze ulubione miejsce w domu to kuchnia- to Wasze królestwo. Wierzycie, że gotowanie to trochę jak alchemia lub czary, że kiedy się bardzo postaracie to wasze potrawy smakować będą waszymi myślami i uczuciami.
Czasami jesteście perfekcjonistkami i nie odpuszczacie choćby nie wiem co. Potraficie spędzić parę godzin nad problemem, którego inni nawet nie zauważyli. Co z tego?- Wy widzicie, Was to denerwuje- wiec to zmieniacie. W ogóle lubicie zmieniać świat!!! Lubicie jak coś jest zrobione dobrze- jeszcze lepiej- NAJLEPIEJ jak potraficie. Lubicie żyć pełnią życia, lubicie mieć pasje, lubicie uczyć się nowych rzeczy i spotykać nowych ludzi.
Macie też jednak gorsze dni i wtedy sobie folgujecie. Siedzicie za długo przed komputerem, jecie za dużo czekolady, nie odbieracie służbowego telefonu, zamawiacie na obiad pizzę, odpuszczacie codzienną medytację, burczycie na dzieci i pozwalacie psu samemu wyprowadzić się na spacer. I choć wiecie, że macie do tego pełne prawo to jednak wyrzuty sumienia nie pozwalają Wam trwać zbyt długo w takim stanie. Nauczono Was, że na wszelkie smutki najlepsza jest ciężka praca więc nie rozczulacie się nad sobą tylko wkładacie buty i idziecie biegać lub wyrywać chwasty w ogródku, ewentualnie wyprasujecie stertę ubrań (słuchając jakiegoś wykładu lub e-booka żeby nie marnować czasu) lub idziecie do kuchni i pieczecie ciasto. Uwielbiacie kiedy za oknem pada deszcz, cała rodzina w komplecie w domu a wy w kuchni pieczecie ciasto (to wg. Was- STAN IDEALNIE DOSKONAŁY).
Jesteście namiętnymi czytelniczkami blogów kulinarnych. Robicie to dla czystej przyjemności, wcale nie chcecie ugotować tych wszystkich potraw (a może chcecie ale ostatecznie i tak wam brakuje na to czasu). Już dawno zamieniłyście czas spędzany przed telewizorem na ten przesiedziany w sieci. Gromadzicie przepisy i zdjęcia kulinarne tak jak inne kobiety torebki i buty. Czytacie książki kulinarne jak najlepsze kryminały. Wierzycie, że gotowanie może być sztuką.
A może należycie do kategorii tych „szalejących z aparatem”? A fotografia to Wasza życiowa pasja? Odkryłyście już wielką tajemnicę, że świat widziany przez obiektyw aparatu wygląda zupełnie inaczej: piękniej, magiczniej. Dostrzegacie piękno tam gdzie inni go nie zauważają i potraficie zaczarować świat tak aby na waszych fotografiach wyglądał jak z bajki. A może jesteście do mnie zupełnie niepodobne? Może macie w życiu inne wartości, inne pasje, może myślicie zupełnie inaczej niż ja? Może nasze drogi zawsze biegłyby sobie, gdzieś obok, równolegle a dzięki temu miejscu skrzyżują się. Może spotkamy się na tym skrzyżowaniu i okaże się, że bardzo nas ciekawi co mamy sobie nawzajem do powiedzenia? Bardzo jestem Was ciekawa! Kim jesteście moje czytelniczki,(i czytelnicy?)?? Czy się zaprzyjaźnimy? Czy będziecie mnie tu często odwiedzać, wpadać na kawałek dobrego ciasta, na pogaduchy do północy? Już nie mogę się doczekać, żeby Was wszystkich poznać bo przecież powierzam Wam właśnie owoc mojej ciężkiej kilkumiesięcznej pracy. (Błagam nie pytajcie dlaczego tytuł Green Morning- sama nie do końca wiem dlaczego! Wiem za to, że wielkie podziękowania należą się Przemkowi Chojnickiemu, który wytrzymał ze mną te parę miesięcy i pomagał przy stworzeniu bloga od strony informatycznej.). Umieściłam dla Was już parę wpisów abyście mogły poczytać czego po tym miejscu się spodziewać. Każdy z nich będzie zawierał dużo zdjęć, często jakąś historię lub problem o którym chcę wam opowiedzieć oraz na samym końcu przepis- w osobnej ramce (można go wygodnie wydrukować i zabrać ze sobą do kuchni). Będą też wpisy jak ten nie do końca kulinarne, będą wpisy o fotografii. Tak przynajmniej planuję Ale któż to wie? Może życie i Wasze oczekiwania zupełnie zweryfikuje moje plany? Zajrzyjcie koniecznie również na podstrony: w „Przepisy” znajdziecie indeks kulinarny podzielony na działy. Wyszukiwać przepisy możecie także używając „Znajdź” (ta wyszukiwarka szuka również po tagach i produktach użytych do przygotowania danego przepisu). W „Kursy” zapraszam na organizowane przeze mnie szkolenia fotografii kulinarnej, w „Foto” znajdziecie moje portfolio (strasznie długo się otwiera ale chyba warto poczekać) w „Kontakt” są wszystkie linki do moich kont na portalach społecznościowych. W „Subskrybuj” można zapisać się do newslettera- czyli otrzymywać powiadomienie ma mail za każdym razem kiedy na blogu pojawi się nowy wpis. Subskrybować możecie też komentarze w danym wątku, kiedy chcecie śledzić czy odpowiedziałam na Wasze pytania. Opcja pisania i czytania komentarzy pojawia się kiedy w dany wpis wejdziecie (robi się to klikając na tytuł) jeśli tego nie zrobicie jesteście na stornie głównej („Blog”) i widzicie wszystkie wpisy jeden pod drugim ale bez komentarzy. Jest też strona „O mnie” gdzie piszę trochę o historii swojego gotowania. Może się tak zdarzyć, że przeglądarka której używacie wyświetla ten blog inaczej niż go zaprojektowałam. Dzieje się to najczęściej przy starych wersjach Internet Expolera lub Firefoxa (Mozilli). Jeśli zaktualizujecie przeglądarki problem zniknie. Tyle przewodnika po stronie. Teraz zamykam oczy i …publikuję w końcu ten blog (jeśli nie zrobię tego teraz to będę go doskonalić przez następne parę miesięcy). Mam nadzieję, że zajrzy tu chociaż parę osób. Jeśli będziesz to właśnie Ty, proszę napisz jakiś krótki komentarz. Napisz o sobie- bardzo jestem ciekawa kim jesteś? Napisz o tym jak Ci się podoba (lub nie podoba) blog. Jeśli widzisz lub spotykasz jakiś problem(z przepisem lub informatyczny) napisz również- postaram się pomóc. W ogóle postaram się „być tu dla Was”! Do zobaczenia więc na GreenMorning!
Niemożliwe to termin ze słownika głupców, w twoim słowniku nie istnieje” – tak zwykł tysiące razy mówić do mnie mój Guru. A żeby za słowami podążały czyny jeszcze częściej słyszałam „Niemożliwe? Dajcie to Cintamani (czyli mnie) do załatwienia, wtedy przestanie być niemożliwe”.
Za pierwszym, drugim, dziesiątym razem powtarzasz sobie „nie, to nie do zrobienia, to się nie uda, nikt tego jeszcze nie zrobił, to NIEMOŻLIWE” ale jakimś cudem jeśli włożysz w to całe swoje serce, determinację, nie poddasz się kiedy przyjdą pierwsze komplikacje i brniesz dalej- to okazuje się, że za pierwszym, drugim i nawet dziesiątym razem udaje się. Większość naszych ograniczeń siedzi w nas samych a z mojego skromnego doświadczenia życiowego w 90% przypadków CHCIEĆ to MÓC. Oczywiście droga od chcieć do móc jest dużo dłuższa niż krótkie słówko „to” pomiędzy dwoma wyrazami. Aby ją przebyć najczęściej potrzebne są: czas, pot, łzy, ciężka praca, nieprzespane noce i dużo, dużo, dużo samozaparcia. Jednak to nie wszystko.
Tak jak każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku tak podróż od CHCIEĆ do MÓC zaczyna się od WIARY. Wiary, że damy radę. Bez niej prędzej czy później pobłądzimy w podróży. Jeśli nasza wiara jest słaba to i my słabniemy po drodze do MÓC. Wtedy wspaniale jest (jeśli jeszcze go nie mamy) znaleźć kogoś kto w nas uwierzy. Taka „wiara drugiego człowieka” jest jak zapasowa para butów a częściej nawet jak para skrzydeł. Dar takiej wiary to największy skarb w plecaku wędrowca od CHCIEĆ do MÓC.Jest jak błogosławieństwo.Jeśli rodzice mogliby ofiarowywać swojemu dziecku tylko jedno błogosławieństwo na całe życie- te byłoby (wg. mnie) najodpowiedniejsze.
W średniowiecznym Bengalu, wśród elokwentnych mówców popularna była taka oto modlitwa:
mūkaṁ karoti vācālaṁ paṅguṁ laṅghayate girim
yat-kṛpā tam aham vande śrī guruṁ dina tāriṇam
Ten przepiękny XIV-wieczny cytat towarzyszy mi często w drodze z CHCIEĆ do MÓC. Powtarzam go jak mantrę, szczególnie w chwilach kiedy droga prowadzi pod górkę. Moje tłumaczenie brzmi mniej więcej tak:
„Kłaniam się Guru gdyż dzięki Jego błogosławieństwom,
nawet chromy może przejść góry a niemowa elokwentnie recytować poezję”.
Dzięki błogosławieństwu Guru, który przez całe lata ogromnej wiary we mnie, pakował do mojego plecaka, niezliczoną ilość zapasowych skrzydeł, powstało w moim życiu tak wiele rzeczy wielkich i małych. Tak wiele niemożliwych stało się możliwymi (jak choćby bezy bez jajek;-). Wśród setek lekcji, które od Niego w życiu dostałam ta jest jedną z najcenniejszych- „Impossible is nothing”.
Kłaniam Ci się Guru i dziękuję bardzo.
Z pewnością to wielka wiara we własne możliwości pomaga nam przejść od CHCIEĆ do MÓC…ale kiedy już do celu dotrzemy: rozpakujmy nasz plecak i policzmy błogosławieństwa. Pomyślmy o wszystkich wspaniałych ludziach którzy nam na tej trudnej drodze pomogli. Jeśli wtedy nie przyjdzie zrozumienie,że sukces zawdzięczamy również IM a nie wyłącznie sobie- to niestety wracamy do punktu wyjścia- czyli „słownika głupców”. Na nieszczęście oprócz „niemożliwe” dużo więcej tam haseł. Pomówimy o nich jednak innym razem. Bo przecież miało być o BEZACH!
Bezy bez jajek- brzmi niemożliwie? A jeśli jeszcze dodam, że wychodzą bez żadnych substytutów jajek w proszku, żadnej modyfikowanej soi, żadnych ulepszaczy, żadnych E z numerkiem? No więc z czego?! Z SIEMIENIA LNIANEGO. Cudownie zdrowego, napakowanego kwasami tłuszczowymi omega 3 i 6 .
Ci którzy maja doświadczenia z piciem wywaru z nasion lnu (idealny na wrzody żołądka) kręcą teraz nosem- to okropne w smaku- mówią. Maja rację, kisiel lniany jest okropny (wierzcie mi piłam go nie raz). Jednak zamieniony na słodką piankę wysuszony w piekarniku przechodzi transformację niebywałą. Polecam spróbować nie tylko wrzodowcom;-))
Moja droga z CHCIEĆ do MÓC aby stworzyć przepis na bezy bez jajek trwała ponad miesiąc. Eksperymentowałam z siemieniem lnianym, złotym i brązowym (złote jest zdecydowanie lepsze w tym przepisie), próbowałam różnych proporcji i gęstości kisielu (wcale nie lepszy im gęściejszy), prawie zatarłam swój ręczny mikser (do tego przepisu zdecydowanie polecam stojący robot kuchenny, jeśli nie macie pożyczcie od przyjaciółki- ja tak zrobiłam- Aldono, wielkie dzięki!), próbowałam różnych dodatków smakowych (wszystkie niestety wpływały niekorzystnie na strukturę bezy), próbowałam dodatków wzmacniających strukturę bezy (odrobina zamiennika jajek w proszku, powodowała, że bezy wyrastały trochę wyższe ale dla mnie i bez tego były OK).
1. Wypłucz siemię, zalej wodą i zagotuj.
2. Zmniejsz ogień i gotuj przez 30 minut, mieszając od czasu do czasu.
3. Woda będzie bulgotać i przemieni się w kisiel. Uważaj aby nie wykipiał(fatalnie się go sprząta z kuchenki)
4. Przecedź kisiel przez sitko powinno być około 1 szklanki.
5. Odstaw do całkowitego ostygnięcia, bez przykrycia (najlepiej na noc).
6. Rano z kisielu zrobi się „glut” w jednym kawałku, przelej go do miski robota kuchennego.
7. Miksuj(końcówką do ubijania śmietany) na najwyższych obrotach przez 8-10 minut.
8. Otrzymasz białą dość sztywną pianę.
9. Nie przestając mieszać dodawaj stopniowo do piany po 1 łyżce cukru pudru.
10. Teraz możesz dodać zamiennik jajek.
11. Wyłącz mikser.
12. Blaszki największe jakie masz, wyłóż papierem do pieczenia (koniecznie).
13. Nałóż pianę do rękawa cukierniczego ( wystarczy też zwykły worek z odciętym jednym rogiem) i wyciskaj bezy o średnicy około 3-4 cm.
14. Wstaw do piekarnika(wszystkie blaszki na raz) nagrzanego do 115’C(najlepsza opcja z termoobiegiem) i susz bezy przez co najmniej 1,5 godz.
15. Możesz sprawdzić czy są dobre pukając w nie leciutko palcem. Lub po prostu bezy wyjmij i spróbuj. Jeśli w środku są cały czas miękkie – susz bezy dalej (możesz to nawet zrobić po długiej przerwie, lub na drugi dzień).
16. Przechowuj bezy w suchym miejscu najlepiej w blaszanych puszkach. Inaczej będą chłonąć każdą wilgoć z powietrza i mięknąć. Jeśli tak się stanie możesz je ponownie dosuszyć w piekarniku.
17.Na zdjęciu widzisz bezy przełożone czekoladowym kremem-jeśli chcesz przekładać bezy kremem lub owocami zrób to tuż przed podaniem.
Nie wiesz co zrobić z pozostałymi po gotowaniu kisielu nasionami lnu?? Użyj ich jako maseczkę, idealnie nawilżają i wygładzają cerę. Lekko ciepłe nałóż na twarz i dekold, przykryj wilgotnym ciepłym ręcznikiem i poleż tak przez 15-20 minut. Kisiel lniany jest też wspaniałą odżywką do włosów (samych ziaren nie polecam- trudno je spłukać a potem wyczesać).
Jakie kwiaty lubię?-wszystkie. Najbardziej jednak te jadalne: fiołki, bratki, róże, nasturcje, nagietki, jaśmin, kwiaty dyni, cukinii, brokułów, ogórecznika. Lecz najbardziej-najbardziej KWIATY AKACJI. Miód akacjowy to mój ulubiony a kwiaty akacji w najlepszej fazie kwitnienia smakują właśnie jak on. Z kwiatów akacji można robić konfiturę jak z płatków róż, można urozmaicać nimi sałatki. Moja serdeczna przyjaciółka robi z ich dodatkiem racuchy. Ja smażę całe kwiaty w tempurze i wychodzi z tego wykwintna i oryginalna przekąska.
Akacja kwitnie z reguły około 10-14 dni, z czego 3-4 dla zbiorów są najważniejsze. Kiedy kwiaty akacji są najsmaczniejsze wiedzą najlepiej pszczoły. Jeśli spojrzysz na drzewo i widzisz wokoło mnóstwo uwijających się owadów znaczy to, że na ciebie również nadszedł czas. Pszczoły zbierają nektar i pyłek, ty zbierasz całe gałązki kwiatów jednak wszystkim nam chodzi o to samo o słodycz i aromat. Jeśli przechodząc obok kwitnącego drzewa (szczególnie wieczorem) musisz się zatrzymać- bo zapach jest tak intensywny i upajający- znaczy to że, właśnie jest odpowiedni czas aby zrywać kwiaty do tego przepisu.
Tak samo ważne jak pora jest miejsce zbiorów. Akacji jak wszystkich jadalnych kwiatów nie można zbierać byle gdzie. Kwiaty idealnie chłoną i zbierają z powietrza wszystkie zanieczyszczenia. Dlatego po kwiaty akacji chodzi się do lasu lub na dzikie łąki. Zdecydowanie odradzam zbieranie kwiatów przy drogach czy parkingach. Nie polecam również parków gdzie drzewa mogą być opryskiwane środkami ochrony roślin. Najlepiej posadzić akację we własnym ogrodzie, rośnie bardzo szybko i nie wymaga zbyt wiele pielęgnacji. Wręcz przeciwnie, trzeba przed jej ekspansją chronić inne rośliny.
KWIATY AKACJI SMAŻONE W TEMPURZE
lub „pakora z akacji”- jak kto woli
40-50 kwiatostanów akacji 3 czubate łyżki mąki 2 czubate łyżki mąki kukurydzianej 1 opakowanie cukru wanilinowego 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia 2 szczypty kardamonu (opcjonalnie) 1 szkl. lodowatej wody do posypania: cukier puder do smażenia: olej rzepakowy
1. Kwiaty umyj delikatnie zanurzając w letniej wodzie, ułóż na papierowych ręcznikach do wyschnięcia.
2.Wszystkie suche składniki wsyp do wysokiego naczynia i wymieszaj dokładnie mikserem.
3. Nie przestawaj miksować i dolewaj stopniowo wodę.
4.Otrzymasz dość rzadkie ciasto (jak na naleśniki), miksuj je jeszcze przez 2 minuty.
5.Chwytaj kwiatostany za gałązki i bardzo delikatnie zanurzaj w cieście. Wyciągaj również delikatnie.
6.Ciasto powinno oblepiać kwiaty a nie spływać po nich zupełnie (jeśli spływa dodaj więcej mąki).
7. Teraz delikatnym ruchem obróć gałązkę parę razy w dłoni. Kwiatki zaczną się kręcić dookoła jak na karuzeli i zrzucą nadmiar ciasta oraz odkleją się jeden od drugiego. Dzięki temu po usmażeniu będziesz miała piękny kształt kwiatków na talerzu oraz tyle ciasta podczas smażenia ile potrzeba i ani kropli więcej.
8. Od razu wkładaj kwiaty na bardzo rozgrzany olej, najlepiej jeszcze przez chwilę przytrzymaj gałązkę i zakręć kwiatkiem w oleju (dzięki temu nie opadnie na dno i nie przyklei się do niego lecz będzie pływał po powierzchni)
9. Smaż akacje partiami po 5-6 sztuk w głębokim tłuszczu do złotego koloru (trwa to bardzo krótko- około 1-2 minut na partię)
10. Wyciągaj bardzo delikatnie, najlepiej chwytając metalowymi szczypcami za ogonki gałązek.
11.Odsączaj na papierowych ręcznikach.
12.Podawaj posypane cukrem pudrem.
Tak samo możesz postąpić z innymi jadalnymi kwiatami lub ziołami. Polecam gałązki mięty, melisy lub werbeny cytrynowej smażone w taki sposób- niebo w gębie!!.
Co robisz?- pyta mój mąż? Piszę do kotleta!- odpowiadam po dłuższej chwili zastanowienia.
Dokładnie tak, bo dziś o kotletach, a przy ich okazji o doświadczeniach matki-wegetarianki w zderzeniu z żywieniem w przedszkolu i szkole. Otóż wbrew stereotypom i opinii szerszego ogółu- moje doświadczenia są tylko POZYTYWNE (i oby takie pozostały na zawsze!).
Nasz ośmioletni w tej chwili syn, od urodzenia jest wegetarianinem. Od 2 roku życia opiekowały się nim nianie. I choć wszystkie były wspaniałe (pierwsza niania była wegetarianką następne już nie) to posiłki zawsze gotowałam mu osobiście bo uważałam, że nikt nie zrobi tego lepiej (klasyczny syndrom Matki Polki- znacie go?). W wieku 4 lat Kacper dojrzał do edukacji zbiorowej i postanowiliśmy wysłać go do przedszkola.
No i się zaczęło! Kuluarowe rozmowy ze znajomymi rodzicami wege-dzieciaków, przekazywane szeptem rekomendacje miejsc, rozpatrywanie dowożenia dziecka 15km w jedną stronę dziennie do wegetariańskiego przedszkola. W końcu złapaliśmy się za głowę i stwierdziliśmy, że spróbujemy inaczej. Znaleźliśmy zwykłe prywatne przedszkole niedaleko naszego osiedla, miało 2 cechy o które nam chodziło: po pierwsze było małe po drugie miało swoją kuchnię i kucharkę na miejscu. Odwiedziliśmy przedszkole i porozmawialiśmy z Panią Dyrektor przedstawiając jej nasze wymagania co do diety i jej restrykcyjnego przestrzegania u Kacpra.
Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu spotkaliśmy się z bardzo przychylnym odbiorem a kiedy poznaliśmy osobiście kucharkę w osobie kochanej cioci Leny- wiedzieliśmy już, że trafiliśmy do właściwego miejsca. Dla pewności spisaliśmy odpowiedni dokument wyszczególniający czego nasze dziecko nie powinno jeść a co wg. nas powinno jeść aby jego dieta była dobrze zbilansowana. Dołączyliśmy dokument do umowy zawartej z przedszkolem z klauzula, że „nawet jednorazowe nierespektowanie diety Kacpra będzie wiązało się z zerwaniem umowy z naszej strony w trybie natychmiastowym” i … rzuciliśmy się na głęboką wodę.
Dokumentu nigdy nie użyliśmy. Kacper zawsze kiedy trzeba miał przygotowywane osobne posiłki, dbano o to, żeby jadł co trzeba i nie dotykał tego czego jeść mu nie wolno. Na początku jeszcze coś do tego przedszkola donosiliśmy po krótkim jednak czasie ciocia Lena stanęła na wysokości zadania i gotowała dla Kacpra wszystko sama, łącznie z osobnymi zupami (bez wywaru mięsnego), sosami i różnego rodzaju kotletami. To właśnie w przedszkolu Kacper nauczył się, że nie wszystkie cukierki może jeść (w domu nie miał przecież takiej potrzeby-tam były same dobre). Panie przedszkolanki były gorliwsze od nas samych za każdym razem czytając skład drobnym maczkiem wypisany na papierkach. Cukierki z żelatyną były skrupulatnie eliminowane a my często dostawaliśmy telefon z zapytaniem czy nasze dziecko może zjeść to czy tamto. Wszyscy nasi znajomi zachwycali się, ze nasz 5 latek jest taki świadomy swojej diety i pięknie zawsze pyta czy aby na pewno może zjeść proponowaną mu przez innych przekąskę, pytając po kolei o wszystkie niedozwolone składniki. Głupio było nam się przyznać, ze cała zasługa należy się niestety nie nam lecz Paniom Przedszkolankom. Każde, nawet najlepsze, przedszkole kiedyś jednak się kończy. Pełni obaw zaczęliśmy szukać szkoły. W międzyczasie przeprowadziliśmy się na wieś gdzie tuż za rogiem naszej ulicy była lokalna szkoła. Wybrałam się tam na spotkanie z Dyrektorem, który okazał się miłym i otwartym człowiekiem. Wśród moich pytań o edukację i warunki panujące w szkole oczywiście nie mogło zabraknąć tego o dietę Kacpra i możliwość stołowania się dziecka w szkole. „Nie będzie, żadnych problemów”- usłyszałam-„zaraz przedstawię Panią naszym Paniom Kucharkom”. I faktycznie, uwierzycie czy nie- nie było i nie ma żadnych problemów. Kacper je w stołówce szkolnej posiłki wegetariańskie! A przemiłe Panie kucharki starają się aby wyglądały one tak samo jak posiłki innych dzieci. Nawet zupy gotowane są dla niego oddzielnie bez wywaru mięsnego. Jedyne co donoszę do szkoły to wszelkiego rodzaju kotlety. Najczęściej raz na miesiąc robię ich więcej i porcjuję a panie kucharki trzymają je w zamrażarce.
Na potrzeby stołówki szkolnej powstał właśnie ten przepis na kotlety mielone, okazał się tak dobry, ze na stałe wszedł również do naszego domowego menu. Moje dziecko jednak cały czas twierdzi, że kotlety serwowane w stołówce są o wiele lepsze niż te domowe. „Przecież to te same kotlety”- odpowiadam. „Nie!!”- kategorycznie zaprzecza moje dziecko i może ma rację. Może życzliwość i serdeczność okazywana dzieciom przez Panie Kucharki w naszej szkole w jakiś magiczny sposób przenika do gotowanych przez nie posiłków, czyniąc je smaczniejszymi. Kiedy z nimi rozmawiam nigdy nie wyrażają się o dzieciach inaczej niż „nasze aniołeczki”. Dla mnie to one są jak anioły zesłane przez Boga po to żebym ja pracująca matka-wegetarianka mogła spać spokojnie.
Wiem jednak, że nie wszystkim się tak szczęści jak nam. Niedawno poznałam Magdę Sikoń, chodzący ideał Matki Polki- Wegetarianki. Magda wraz z mężem prowadzi bardzo popularny portal dla rodzin wegetariańskich wegemaluch.pl. Jest też sprawczynią jednego z ostatnich „wielkich cudów wegetariańskich”. Jej petycja o uznanie diety wegetariańskiej i danie możliwości wyboru takiej diety dzieciom w stołówkach szkolnych była przełomowym wydarzeniem. Zapoczątkowała dyskusję na ten temat w Ministerstwie Zdrowia, Edukacji, Instytucie Żywności i Żywienia i Sanepidzie. Magda otrzymała pozytywną opinię na temat diety wegetariańskiej u dzieci od Ministerstwa Zdrowia i Instytutu Żywności i Żywienia (możecie przeczytać je tutaj). Teraz pracuje nad międzyresortowym spotkaniem w Ministerstwie Zdrowia. Wszystko to robi sama. Przesympatyczna szczupła, sięgająca mi do ramion kobieta. „Skąd bierzesz tyle siły żeby walczyć za nas wszystkie”- pytam Magdę. „Robię to dla niej” – odpowiada wskazując na swoją ukochaną córeczkę Kaję. Dzięki Ci Kaju że pojawiłaś się na świecie, za twoją sprawą wiele wegetariańskich dzieci w Polsce będzie miało lżej. Dzięki Ci Magdo: że Ci się chce, że się nie poddajesz, że masz tak wielką determinację, że ( jak sama mówisz) „kiedy cię wyrzucają drzwiami i oknami to Ty wracasz kanalizacją” . Od dawna w naszym polskim wege-świecie nie było tak walecznej kobiety, był to dla mnie zaszczyt poznać Cię osobiście.
Właśnie od Magdy wiem, ze wiele wege-rodziców ma problemy w przedszkolach i szkołach. Dużo dzieci ze względu na dietę, nie jest przyjmowanych do przedszkoli a tam gdzie rodzicom uda się wywalczyć przyjęcie dziecka rzucane są im kłody pod nogi. Portal Magdy prowadzi listę przedszkoli i szkół przyjaznych wege-maluchom. Sama Magda (na potrzeby spotkania w Ministerstwie Zdrowia) gromadzi też przykłady dyskryminacji, które spotkały wege-rodziców i dzieci w placówkach edukacji publicznej. Jeśli macie lub mieliście tego typu problemy, napiszcie koniecznie do Magdy. Wasze doświadczenia mogą pomóc jej a w konsekwencji nam wszystkim ale co najważniejsze- naszym dzieciom.
Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie i życzę samych aniołów we wszystkich stołówkach: szkolnych, przedszkolnych, żłobkowych i tych kolonijnych oraz obozowych też. Wakacje przecież tuż, tuż!
A teraz jeszcze parę słów o kotletach.
W przepisie używam paru dziwnych mało popularnych składników. Pierwszy to granulat sojowy- jest to coś identycznego jak suszone kotlety sojowe, tylko rozdrobnione . Dzięki temu gotuje się szybko i ma od razu odpowiednią konsystencję. Wydaje mi się, że zwykłe kotlety sojowe gotowane odpowiednio długo potem odcedzone i zmielone- też spełnią swoją rolę w tym przepisie. Drugi to panko. Panko to panierka używana w kuchni japońskiej. Jest to mieszanka okruszków chleba i płatków drożdżowych. Panierowanie w niej daje bardziej chrupiący efekt i moim zdaniem nie nasiąka ona tak tłuszczem przy smażeniu jak zwykła bułka tarta. Odkąd spróbowałam panko- nie używam nic innego do panierowania. Trzeci składnik to asafetyda. To przyprawa bez której nie potrafię egzystować w kuchni. Choć ten przepis bez niej się obędzie to wiele innych, które na pewno zaprezentuje na tym blogu już nie. Dlatego warto zainwestować parę złoty i mieć to cudo w swojej szafce z przyprawami- obiecuję, ze wykorzystasz ją ze mną do dna. Jest to aromatyczna (lepiej powiedzieć śmierdząca) żywica z drzewa o tej samej nazwie. Smak ma lekko cebulowy. Na rynek światowy produkuję asafetydę tylko parę firm. Najczęściej są to mieszanki czystej asafetidy (w takiej formie jest zbyt aromatyczna i psuje smak potrawy) z odrobiną mąki, kurkumy i innych przypraw. Nie wszystkie firmy produkują moim zdaniem dobre mieszanki. Najlepsza asofetida wg mnie to ta firmy Vandevi. Od 20 lat używam tylko tej i za nią mogę ręczyć. Parę razy kupiłam przyprawę z innych firm i niestety wyrzuciłam do kosza. Postaram się napisać o asafetydzie zupełnie osobny wpis. Moim zdaniem w pełni na to zasługuje.
1szkl. granulatu sojowego (chodzi o coś takiego) 1/2szkl. płatków owsianych górskich 1/4szkl. innych płatków zbożowych(żytnich, pszennych, orkiszowych) 2 łyżki bułki tartej 1/2łyżeczki soli 1/2łyżeczki pieprzu 1/2łyżeczki asafetydy(niekoniecznie) 1/2 drobniutko posiekanej cebuli(niekoniecznie) inne przyprawy do smaku (co lubisz, np. słodka lub ostra papryka, pieprz ziołowy)
dodatkowo: 5 szkl. słonego i przyprawionego domowego bulionu warzywnego lub w mojej wersji ekspresowej: 5 szkl wody 1 łyżka soli 1 łyżka bulionu w proszku(np. takiego) przyprawy do smaku (ja dodaję tylko 1/2 łyżeczki asofetidy) do panierowania:1/2szkl panierki panko (np. takiej) lub bułki tartej do smażenia: olej rzepakowy
1. Zagotowujesz bulion.
2.Wrzucasz granulat sojowy i gotujesz 1 minutę.
3.Wrzucasz płatki i gotujesz razem 5 minut.
4.Odcedzasz na sitku.
5.Pozostawiasz na sitku do lekkiego ostygnięcia. Sitko stawiasz na garnku aby zebrać resztki płynu (użyjesz go potem).
6.Przerzucasz masę z sitka do miski (może być jeszcze ciepła, ważne, żeby nie parzyła Ci rąk).
7.Dodajesz bułkę tartą, pieprz, sól, asafetydę lub/i cebulę (jeśli używasz) oraz 4-5 łyżek płynu który zebrał się w garnku.
8.Masa powinna być zwarta ale im wilgotniejsza tym smaczniejsza (reguluj wilgotność dodatkowym płynem lub bułką tartą).
9.Formuj kotlety- ja preferuje malutkie 5cm średnicy i 1,5cm wysokości (po prostu uważam, że usmażona „skórka” kotleta jest najsmaczniejsza a w mniejszych kotletach jest jej procentowo więcej).
10.Panieruj kotlety od razu po uformowaniu w panko lub bułce tartej.
11.Jeśli chcesz kotlety zamrozić- zrób to teraz. Włóż do suchych, plastikowych pojemników i umieść w zamrażarce.
12.Smaż na patelni na oleju do złoto/brązowego koloru.
13.Odsączaj na papierowych ręcznikach.
14. Podawaj jak lubisz, do obiadu, na kanapki, do sałatki.
Pamiętaj, kotlety przejmą smak bulionu- ale tylko jakieś 40-50% jego intensywności. Dopilnuj więc aby bulion był (nawet przesadnie) aromatyczny, smaczny i słony. Jeśli nie używałaś nigdy asafetydy i panko- polecam z całego serca. O obu tych produktach piszę w poście. Warto przeczytać.
Mieszkamy w otulinie Parku Krajobrazowego a więc tuż przy lesie. Na połowie naszej działki, rośnie przepiękny starodrzew. Są tam sosny, dęby, klony i brzozy. Mamy nawet pomnik przyrody, stary dąb o imieniu Józef. Z okien wszystkich naszych sypialni są widoki na korony tych drzew. Uwielbiamy z mężem leżeć rano i obserwować toczące się na drzewach życie. Mieszka tam wiele gatunków ptaków. Są dzikie gołębie, szpaki, sójki, moje ukochane rudziki, sowy!(o nich innym razem). Jednak królowymi tej sceny zdecydowanie są wiewiórki. Cóż to są za zabawne stworzenia. Moja babcia zawsze mówiła, że Pana Boga musiał ktoś rozśmieszać kiedy stwarzał niektóre zwierzęta. Na pewno tak było przy wiewiórkach. Przynajmniej „nasze” wiewiórki są zupełnie szalone. Biegają i skaczą po drzewach jakby miały w ogonach małe motorki. Z moich obserwacji wynika że w 50% wypadków robią to dla zwykłej zabawy. Bo jak inaczej wyjaśnić wielokrotne ślizganie się po świeżo napadanym śniegu czy celowe przebieganie nad towarzyszką zabaw aby obsypać ją śniegiem spadającym z gałązek pod stopami? Wiewiórki są też bardzo ciekawskie i niestety nie umieją pływać – te dwie cechy przyprawiły jedną z nich o śmierć w rozkładanym basenie(ku naszej wielkiej rozpaczy). Uwielbiają również żywić się na naszym kompostowniku, rarytasem są tam skórki od bananów. Jest jednak taki czas w roku kiedy z okien sypialni nie wypatrzysz ani jednej wiewiórki. Wszystkie przenoszą się za dom a my mamy pewność że właśnie dojrzały orzechy. Z tyłu domu rośnie niewielki sad owocowy a w nim dwa ogromne orzechy włoskie. W sezonie zbiorów można tam wypatrzeć wiele wiewiórek. Nie pomaga żadne ich straszenie, podchodzenie pod drzewa, robienie hałasu. Wiewiórki najwyżej wejdą wyżej na gałęzie lub co bardziej prawdopodobne zrzucą łupinkę od orzecha na głowę. Jesienią nagle robią się mniej figlarne, bardziej pracowite, zajęte. Cały czas gdzieś gonią, coś zakopują, ukrywają swoje skarby, zmieniają zdanie, rozkopują, szukają nowej kryjówki. I choć same się w tym wszystkim chyba gubią, cel mają jeden- znaleźć a potem ukryć przed innymi jak największa ilość orzechów. I żebyście zrozumieli jaka to skala wyobraźcie sobie klasyczną reklamówkę z supermarketu wypchaną po brzegi orzechami włoskimi. Taką właśnie torbę zakupiliśmy pierwszego miesiąca kiedy przeprowadziliśmy się do nowego domu. Dowiedzieliśmy się, że na działce mieszkają wiewiórki i mieliśmy wielki plan oswajać je, żeby z czasem jadły nam z ręki jak te z Łazienek Królewskich. Zostawiliśmy torbę na werandzie i zapomnieliśmy o niej na 2 krótkie dni. Po tym czasie na dnie torby zostało smętne parę orzechów. Okazało się, że 2 wiewiórki przez tak krótki czas wyniosły z naszej werandy „towar” rozmiarem przekraczający parokrotnie ich wielkość. A ci którzy obserwują wiewiórki wiedzą, że są one w stanie na raz przenieść tylko to co mieści się w ich pyszczku. Wszystkie łapki muszą mieć wolne kiedy biegają. Jeden orzech włoski ledwo mieści się do pyszczka wiewiórki dwa nie zmieszczą się choćby nie wiem co. Do tego reklamówka leżała na widoku w miejscu gdzie kręcą się ludzie, mogły więc to robić niezauważone tylko w tych porach dnia kiedy śpimy lub nie ma nas w domu.
A teraz wyobraźcie sobie, że wiewiórek jest więcej niż dwie i mają do dyspozycji parę tygodni. Możecie zapomnieć, że zbierzecie jakiekolwiek orzechy z drzew, wiewiórki zajmują się nimi „na bieżąco”. Właściwie to dlaczego mamy zakładać (nie tylko my ale i wiewiórki) że jesteśmy właścicielami tych drzew i ich plonów. Wiewiórki mieszkały tutaj zanim się wprowadziliśmy i pewnie od zawsze zaopatrywały się na zimę w orzechy w tym sadzie. Wielką arogancją (tak typową dla gatunku ludzkiego) byłoby przepędzanie wiewiórek i zagarnianie wszystkich orzechów dla siebie. Daliśmy więc spokój a po orzechy chodziliśmy do sklepu… Aż tu ostatniej jesieni trafił się wielki urodzaj orzechów. Choć stołowały się u nas wszystkie okoliczne wiewiórki- nie dały rady zebrać wszystkiego- zostało również coś dla nas.
Wiele wieczorów tej zimy spędziliśmy więc przed kominkiem łupiąc orzechy. Każdy z nas ma inną technikę: mój mąż bierze dwa orzechy i po prostu zgniata je pomiędzy dłońmi, syn (8-latek) używa młotka robi przy tym dużo hałasu i ma wielką frajdę. Ja nauczona przez babcię używam noża- wkładam jego czubek pomiędzy 2 łupinki i przekręcam. Orzech otwiera się i łatwo z niego wyjąc nienaruszone 2 połówki orzechowego serca. Trzeba wykazać się dużą siłą woli, żeby nie zjeść ich od razu tylko odłożyć do miseczki. Kiedy miseczka jest pełna idzie się do kuchni, wyciąga starą ciężką patelnię, drewnianą łyżkę i brązowy cukier, niedługo potem w całym domu pachnie karmelem i przyprawami. Z tą samą miseczką, teraz wypełnioną już orzechami w karmelu, idzie się na górę do sypialni, siada w fotelu przed oknem i jak w najlepszym kinie (pogryzając orzeszki) ogląda przyrodniczy film o wiewiórkach. Jeśli nie puszczają akurat filmu o wiewiórkach zawsze jest coś innego interesującego do obejrzenia. Te orzechy zdecydowanie lepiej smakują przed oknem z widokiem na ogród niż przed telewizorem. Spróbujcie koniecznie!
WŁOSKIE ORZECHY W KARMELU
lub: nerkowce, migdały, laskowe.
200g orzechów łuskanych (po przebraniu)
1 szkl. brązowego cukru (może być biały)
1 łyżka masła (można pominąć będzie wegańsko)
2 łyżki wody
1/4 łyżeczki cynamonu
szczypta kardamonu
Orzechy przebierz, usuń kawałki łupinek, wybierz duże ładne sztuki.
Wysyp na suchą blachę do pieczenia.
Nagrzej piekarnik do 180’C i wstaw orzechy na 10 minut.
Mieszaj orzechy co 2-3 minuty.
Orzechy lekko się upieką,wyciągnij i odstaw do ostygnięcia.
Na ciężkiej patelni lub w rondlu o grubym dnie rozpuść masło, wsyp cukier i dodaj wodę.
Rozprowadź cukier po jak największej powierzchni dna patelni.
Smaż cukier (na średnim ogniu) od czasu do czasu mieszaj.
Nie odchodź od patelni nawet na krok!
Cukier po paru minutach zacznie się rozpuszczać.
Mieszaj od czasu do czasu.
Po następnych paru minutach rozpuszczony cukier zacznie zmieniać kolor na ciemniejszy.
Teraz mieszaj intensywnie i nie pozwól by w niektórych miejscach cukier ciemniał szybciej niż w innych.
Jeśli twój karmel zacznie dymić i wydzielać nieprzyjemny gorzki zapach- oznacza, że się przypalił- wyrzuć go i zacznij wszystko od nowa.
Kiedy cały cukier będzie płynny i pięknego złoto-bursztynowego koloru, zdejmij patelnię z ognia.
Dodaj przyprawy- zamieszaj.
Wsyp orzechy i mieszaj do czasu aż karmel oblepi je wszystkie dość równomiernie.
Mieszaj dalej aż orzechy przestaną się do siebie kleić.
Wysyp na blaszaną tacę i pozostaw do ostygnięcia.
Patelnia po smażeniu karmelu nie chce się domyć? Zagotuj w niej wodę- cały karmel się w niej rozpuści i nic nie trzeba będzie szorować. Pamiętaj również, że rozpuszczony cukier jest piekielnie gorący (ma dużo wyższą temperaturę niż wrzątek), dlatego uważaj bo bardzo łatwo dorobić się paru pęcherzy na palcach (wiem z autopsji).