Mocno majerankowa zupa fasolowa

IMG_3058-horz       Przegapiłam w tym roku czas zbiorów fasolki szparagowej w swoim ogródku. Najpierw poświęciłam tak wiele czasu, żeby tą fasolkę posiać, doglądać, podlewać, pielić a kiedy przyszedł czas cieszyć się plonami tak zajęta byłam innymi „ważnymi sprawami” , że zwyczajnie zapomniałam. Jakież to znamienne dla dzisiejszych czasów. Najpierw coś tworzymy poświęcając temu wiele energii i naszego cennego czasu, dbamy o to, pielęgnujemy.  A na koniec kiedy nadchodzi czas plonów nie zbieramy ich… bo… jesteśmy zajęci „tworzeniem i pielęgnowaniem” następnej rzeczy.  Gonimy za czymś wiecznie, spiesząc się nie wiadomo po co a w międzyczasie … życie upływa nam na niedokończonych sprawach, niezebranych plonach, niewypowiedzianych słowach i niezamkniętych historiach. Przychodzi starość a my jakoś nie potrafimy pomóc naszemu życiu zatoczyć koła. Zostajemy tacy otwarci, niedokończeni, porozwalani, z tysiącami pragnień i niestarzejącym się hasłem ” I can’t get no satisfaction”.  Żyliśmy tak długo a pozostajemy jak dzieci, nie rozumiemy najprostszej lekcji, że… Na wszystko w życiu jest odpowiedni czas a każda rzecz  w tym świecie ma swój początek, środek i koniec. Nasze życie również.

No ale to zupełnie nie o tym miało dzisiaj być! A może i o tym?

zioła, fasolka       Kiedy  poszłam wreszcie po rozum do głowy, żeby zebrać fasolkę okazała się stara, łykowata i gdzieniegdzie nawet pożółkła. Pierwsza myśl człowieka wychowanego w czasach konsumpcjonizmu- „Wyrwać, wyrzucić na śmietnik, pójść do sklepu, kupić nową”. Druga myśl człowieka który choć trochę ze swoim konsumpcjonizmem stara się walczyć „zrobić z tego jakiś użytek, odzyskać włożoną w to działanie energię, nie marnować”.  Skończyło się: zebraniem wszystkich strąków, wyniesieniem krzaków na kompostownik i wieczornym łuskaniem fasoli (oraz pyszną zupą na drugi dzień).

       No i jak w takiej scenerii  i z takimi  przemyśleniami nie wrócić po raz kolejny do lektury „Traktatu o łuskaniu fasoli” Myśliwskiego?  Czytaliście tą książkę? Ja chyba z tysiąc razy. Znajduje się w moim Top 20 najlepszych książek. Cała jest popodkreślana i pełna notatek na marginesie. Można powiedzieć, że ją nie tylko przeczytałam ale i przestudiowałam. W 2007 roku Wiesław Myśliwski dostał za nią  NIKE- moim zdaniem całkiem zasłużenie.

traktat o łuskaniu fasoli       O czym jest „Traktat o łuskaniu fasoli” ? Ba! Żeby to sprecyzować trzeba by talentu literackiego Myśliwskiego. Specjalnie przeczytałam większość recenzji tej książki dostępnych w Internecie, żeby zobaczyć czy ktoś trafił w sedno. Nikt! Więc i ja się nie porywam. Bo co Wam napiszę, że ” to monolog rzeka, który wygłasza główny bohater do swojego nieoczekiwanego gościa podczas wspólnego łuskania fasoli”, że to „metafizyczne poszukiwanie sensu ludzkiego życia”, że „autor zadał w tej książce wszystkie najważniejsze pytania, które powinien sobie człowiek w życiu zadać”,  że ” to studium ludzkiego losu i zaduma nad tym czy rządzi nim przypadek czy przeznaczenie”? Oczywiście to wszystko jest prawdą ale jakże wybiórczą. Kunszt tej książki, jak i całej twórczości Myśliwskiego polega na opisywaniu rzeczy zwykłych, prozaicznych w filozoficzny sposób lub na odwrót może- opisywaniu głęboko filozoficznych tematów w zwykłych i prostych słowach??  Tylko Myśliwski potrafi napisać 20 stron książki „o przymierzaniu 1 kapelusza”, cały rozdział „o chrapaniu i jego ontologii”, epopeję o „schodach wiodących na półpiętro”, poemat o ” grze na saksofonie” czy  traktat o „łuskaniu fasoli”. Z pozoru proste i prozaiczne wręcz rzeczy czy sytuacje są przez niego drążone i przedstawiane w bardzo głęboki, przenikliwy, wręcz metafizyczny sposób. Jego bohaterzy to prości ludzie, którzy w prozie życia znaleźli odpowiedzi na pytania od wieków zadawane przez filozofów.

        Oto parę podkreślonych przeze mnie w książce cytatów:traktat o łuskaniu fasoli O WOLNOŚCI:

„Wolność , już w samym słowie, można powiedzieć ,kryje się jej zaprzeczenie. Podobnie jak w najpiękniejszym złudzeniu tli się rozpacz. Bo jeśli rozumieć to jako wolność od wszystkich przymusów to również od siebie. Przecież człowiek sam dla siebie jest najbardziej dokuczliwym przymusem. Często trudnym do zniesienia (…) Gdy tak nieraz się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że wolność to tylko słowo, jak wiele takich słów. Nie znaczą, co chciałyby znaczyć, bo to niemożliwe. Za wysoko mierzą i dosięgły złudzeń. I nie ma się co dziwić, skoro całe nasze życie to jedno pasmo złudzeń. Kierują nami złudzenia, powodują nami złudzenia. Złudzenia nas pchają, wstrzymują, wyznaczają nam cele. Rodzimy się ze złudzeń i śmierć też jest tylko przejściem z jednego złudzenia w inne.” (Ci wszyscy z Was, którym nieobca jest filozofia wschodu-powiedzcie: Czyż nie jest to kwintesencja opisu MAYI (iluzji otaczającego nas świata) ?)

O SŁOWACH:

„I żeby przez te wszystkie lata jeden do drugiego powiedział: -Masz tu gazetę.- Może nawet wystarczyłoby to jedno zdanie. Bo kto wie, czy w tym jednym zdaniu nie powiedzieliby sobie tego, czego nie powiedzieli przez te wszystkie lata. O w jednym zdaniu może się dużo zmieścić. Zdanie jest wymiarem świata, powiedział filozof. Tak, on. Czasem sobie myślę, czy nie dlatego tyle słów musimy przez życie powiedzieć, aby się mogło z nich wytopić to jedno zdanie. Jakie? Każdemu jego własne. Które mógłby człowiek w przypływie rozpaczy powiedzieć i nie skłamałby. Przynajmniej wobec siebie.”

” Milczenie też głos. I także słowa. Tylko, żeby tak powiedzieć, słowa, które straciły wiarę w siebie.”

O HISTORI:

„Nie pamiętam już , na której budowie pracował taki jeden w planowaniu. (…) Nie miał głowy do wódki , upił się i zaczął wygadywać, że go historia oszukała. Wyobraża Pan sobie, historia go oszukała. Jakby historia mogła kogokolwiek oszukać. To my oszukujemy wciąż historię , w zależności czego od niej chcemy. Zresztą według mnie każdy żyje za siebie i każde życie jest osobną historią. Że próbujemy to wlać w jedno naczynie, w jeden bezmiar, z tego nie wynika jeszcze prawda o człowieku.(…) Nic nie istnieje przecież w ogólności , a tym bardziej człowiek. Nie wiem skąd Pan na ten świat patrzy. Ja patrzę, tak jak Panu opowiadam z tej czy innej budowy. Byli to zawsze pojedynczy ludzie, jeden do drugiego niepodobny. Mówiło się załoga, tak jak mówi się historia, ale to tylko na zebraniach.”

O DZIECIŃSTWIE:

W tym wieku może się i wielu rzeczy nie rozumie, za to czuje się głębiej niżby się rozumiało. Nie mówiąc, że widzi się wszystko, widzi na przestrzał. Życia nie da się przed nikim zasłonić, a tym bardziej przed dzieckiem. Nie ma takiej kurtyny, żeby można zasłonić. Dziecko nawet przez kurtynę widzi. Czasem sobie myślę: czy to nie dzieci są naszym sumieniem. Potem coraz mniej się widzi. Świat już nie chce się tak w oczach odbijać. A dziecko nie musi nawet patrzeć . Świat mu się sam pod powieki wciska. Świat jest jeszcze wtedy przezroczysty. Niestety wyrasta się z tego. Dzisiaj trudno mi uwierzyć, że byłem kiedyś i ja dzieckiem. Pasłem krowy ale jakiż to dowód.”

O PAMIĘCI:

„Zresztą czymże jest pamięć, jeśli nie udawaniem, że pamięta się.. A to przecież jedyny nasz świadek, że byliśmy. Zależymy od pamięci jak las od drzew, a rzeka od brzegów. Powiem więcej, według mnie stworzeni jesteśmy przez pamięć. Nie tylko my, świat w ogóle. Toteż tak długo powinniśmy żyć na ile pamięć nam pozwala. (…) A zna Pan inną miarę życia?”

O MUZYCE:

„Bóg jest muzyką, a dopiero potem wszechmocą”

” Najpierw nabijał mi głowę, że saksofon to nie tylko narzędzie do grania. Złością gniewem czy obrazą nic u niego nie wskórasz. Cierpliwością i pracą. Pracą i sumiennością. Jeśli będziesz chciał, żeby saksofon się z tobą zbratał niczym dusza z ciałem, musisz się i ty otworzyć przed nim. Nie będziesz przed nim nic ukrywał to i on nie będzie przed tobą. A na każdy twój fałsz zatnie się i nie popuści. Ani wyżej ani niżej choćbyś płuca wydmuchał. Nie wystarczy zresztą płucami. Będzie grał, a będzie martwy. Musisz całym sobą grać, także swoim bólem, swoim płaczem, swoim śmiechem, nadziejami, snami, wszystkim co jest w Tobie, całym twoim życiem. Bo to wszystko muzyka. Ty jesteś muzyką, nie saksofon.”

O MIŁOŚCI:

” No i niech Pan mi powie, czy to była miłość? Według mnie miłość to niedosyt istnienia. A my byliśmy obolali istnieniem. Ona, co prawda, była  kilka lat ode mnie młodsza, ale upłynęło już sporo odkąd przestała być młoda. (…) Nie podejrzewała zapewne, że gdy patrzyłem na nią , jak się rozbierała, czułem coś takiego, jakbym stawał się bogatszy o wszystkie jej obolałości, o jej cierpienia, o jej przemijanie. (…) Nie, nie o to chodzi, że współcierpiałem z nią. Czy zresztą miłość potrzebuje współcierpienia? Chodzi mi o to, że odczuwałem jej istnienie jako moje istnienie. Pyta Pan co to znaczy? To, że jakby Pan całe brzemię czyjegoś istnienia chciałby wziąć na siebie. (…) Na sama taką , choćby wyobrażoną, możliwość, czułem, że chce mi się znowu żyć. Mówi Pan, ze to niemożliwe. (…) Tylko wobec tego co powinno być miara miłości? Jeśli pod tym nic nie znaczącym słowem pan i ja to samo byśmy rozumieli? Według czego mielibyśmy ją odczuwać? Według pożądania ciała. Ciało ma swój kres…”

majeranek, fasolka       Jeśli są wśród Was Ci którzy czytali już „Traktat…” (lub może znajdą się tacy, którzy po książkę sięgną po przeczytaniu tego tekstu) proszę spróbujcie odpowiedzieć mi na pytanie:  Czy tak jak ja uważacie, że „przypadkowy gość, który przyszedł kupić fasoli” i któremu bohater opowiada całe swoje życie to po prostu… jego śmierć? Żaden z krytyków literackich nie pisze o tym wprost (może im nie wypada, może to za banalne). Mnie się jednak tak wydaje, szczególnie po tym cytacie:

       „Źle Pana zrozumiałem?   To widocznie nie o tym samym mówimy.   O tym samym?   W takim razie dlaczego dopiero teraz Pan się zjawia? Dlaczego nie wtedy? Były i inne okazje. Nie musiałbym aż dotąd udawać. To prawda, że całe życie musimy udawać, aby żyć. Nie ma chwili, żebyśmy nie udawali. I nawet sami przed sobą udajemy. W końcu jednak przychodzi taka chwila, że nie chce nam się dłużej udawać. Stajemy się sami sobą zmęczeni. Nie światem, nie ludźmi, sami sobą. Tylko nie sądziłem, że to już.”

majeranek, fasola łuskana
No i jeszcze na koniec może będziecie tak uprzejmi i podpowiecie mi jak to teraz zgrabnie spuentować ?  Jak po takiej dawce mądrości nawiązać do przepisu na zupę fasolową? (przepyszną!) Że, co? Że nie da rady? Że, trzeba by mieć talent Myśliwskiego? Macie zupełna rację. Ja takiego talentu nie mam  więc się nie porywam. Życzę Wam tylko ciekawej lektury i smacznego.



Tarta Morelowa

tarta morelowa Wiele najlepszych przepisów powstaje przez przypadek lub pod szyldem ” Potrzeba matką wynalazku” lub jeszcze lepiej „Użyłam to co znalazłam w kuchni bo do sklepu było za daleko”. Kiedy zakładałam tego bloga poważnie zastanawiałam się nad nazwą „Czas posprzątać w lodówce”- bo to hasło przyświeca chyba największej ilości moich odkryć kulinarnych.

tarta z morelami

       Przepis na dzisiejszą tartę (a właściwie mini tarty) powstał pewnego letniego popołudnia, deszczowego popołudnia. Idealnego popołudnia na pieczenie ciasta. Jeśli ktoś lub coś ponosi odpowiedzialność za moje dodatkowe centymetry w biodrach to jest to zdecydowanie deszczowa pogoda. Czy wy też to macie, że kiedy pada deszcz a za oknem nieciekawie i szaro natychmiast nachodzi Was ochota na pieczenie ciasta? Ja odczuwam to jako jakiś wewnętrzny przymus. Nic tak nie poprawia mi nastroju w burą pogodę jak słodki zapach pieczonego ciasta rozchodzący się po domu. Nawet nie muszę później tego ciasta jeść- sam proces jego przygotowania zmienia mi nastrój.

morele
A więc owego deszczowego popołudnia, ciągnięta wewnętrznym przymusem znalazłam się w kuchni i przetrząsałam wszystkie szafki w poszukiwaniu składników na „improwizowane ciasto”. Znalazłam mąkę (połowa sukcesu), masło (coraz lepiej!), morele (mocno, bardzo mocno dojrzałe, tylko dlatego uchowały się jeszcze na dnie lodówki). Oj będzie TARTA!- pomyślałam- Jeszcze tylko cukier, jeszcze tylko cukier! … cukru jednak nie było: ani brązowego, ani białego, ani pudru. „Ani ani ciut-ciut” jak mawiał mój synek kiedy był mały. A za oknem leje! Kto w taką pogodę chodzi do sklepu?? Ja w każdym razie nie. Jeszcze więc raz do szafek i lodówki czy znajdziemy coś co zastąpi cukier w cieście: jakieś daktyle, rodzynki, melasę lub coś podobnego. No i proszę! Cierpliwość popłaca. Na najwyższej półce w lodówce gdzie przechowuje mało używane skarby znalazłam pół bryłki cukru goor.

jaggerry, cukier trzcinowy Goor (ang. Jaggery) to indyjski nierafinowany naturalny cukier sprzedawany najczęściej w małych lub dużych bryłkach. Powstaje z odparowania słodkiego soku trzciny cukrowej lub z syropu wypływającego po nacięciu kwiatów drzew palmowych (najczęściej daktylowych rzadziej kokosowych). W całych Indiach wyrabiany jest w wielkich fabrykach jak i również na prowincji w bardziej prymitywny  sposób. ( Zobaczcie tutaj jak w małej indyjskiej wiosce powstaje goor z trzciny cukrowej).

        A jak smakuje goor??? NIEBIAŃSKO!  Po pierwsze konsystencja: jest miękka i miła dla języka. Gur nie chrzęści pomiędzy zębami ale rozpływa się w ustach. Choć bryłki wydają się zbite i twarde to tylko pozory. Z łatwością można je kroić nożem lub wyskrobywać cukier łyżka. Po drugie smak. Gur to odparowany syrop. Jest w nim i smak miodu i smak karmelu i smak toffi i smak nektaru kwiatowego. Nie ma w tym cukrze goryczki (charakterystycznej dla brązowego cukru lub melasy) jest za to odrobina kwaskowości, która mile komponuje się ze słodyczą cukru. Goor z powodzeniem można kupić w polskim  Internecie lub sklepach z orientalną żywnością. Poszukajcie pod nazwą: jaggery, cukier palmowy, gur, goor. Warto kupować produkt pochodzenia indyjskiego- moim zdaniem najsmaczniejszy. Nie jest drogi. Ja w moim warszawskim sklepie z produktami indyjskimi, płacę tylko 7zł za 450g. Spróbujcie tego cukru a wejdzie on na stałe do Waszego jadłospisu. Szczególnie, że to jeden ze zdrowszych cukrów na świecie (zwłaszcza ten wyrabiany z palmowego syropu). Ma niski indeks glikemiczny, zawiera żelazo, cynk i potas oraz witaminy B i C. Wiele źródeł podaje, że jest dużo zdrowszy niż syrop z agawy (nie jestem ekspertem w dietetyce, nie będę się spierać jeśli ktoś twierdzi inaczej).
tarta morelowa
Kiedy więc znalazłam goor w lodówce i (po długiej walce) cudem powstrzymałam się, żeby nie zjeść go całego bez zawracania sobie głowy pieczeniem tarty- zastąpiłam nim cukier brązowy do tej pory używany w przepisie na  moją tartę morelową.

        I wiecie co?? Pewnie, że wiecie! Okazało się, że to połączenie godne króla. Jak chleb z masłem , jak pomidory z bazylią czy jabłka z cynamonem tak samo idealnie smakuje goor z pieczonymi morelami. Połączenie słodyczy  goor z kwaskowymi morelami, aromatem tymianku i pysznym, lekko piaskowym ciastem tarty powinno i wam przypaść do gustu. Ja nie wyobrażam sobie już innej tarty morelowej niż ta. Jeśli nie uda się Wam kupić goor- trudno- tarta wyjdzie również pyszna z klasycznym brązowym cukrem lub innym który znajdziecie w swojej szafce. „Potrzeba matką wynalazku”- szukajcie więc i eksperymentujcie aż znajdziecie swój smak doskonały.



Jak zrobić Twaróg

twaróg jak zrobić       Każdego piątku o 7.00 rano, kiedy jeszcze smacznie śpię, Mleczarz wiesza na mojej bramie solidną torbę a w niej 5 litrów mleka z porannego udoju. Musielibyście zobaczyć tego człowieka. Ja Go Wam niestety, pomimo licznych wysiłków, pokazać nie mogę. Od roku próbuje zrobić mu zdjęcie i zupełnie mi się nie udaje bo jest tak skromny, że na aparat reaguje jak na karabin maszynowy.Przestałam już nawet zabierać aparat na spotkania z nim, bo strasznie się go boi.

mleko, od krowy
Mleczarz jest człowiekiem ze wszech miar  nietuzinkowym. Niziutki, chudziutki i cały pomarszczony, ma ponad 80 lat, okulary jak denka od butelek, nosi walonki, waciak i piękną czapeczkę. Nie ma ani jednego włosa pod tą czapeczką ale za to piękny zarost na brodzie. Uśmiecha się zawsze szeroko, choć ma tylko jeden ząb i pomimo tych wszystkich „niedostatków w wyglądzie” jest jedną z najbardziej czarujących osób, które spotkałam w życiu.

zdjęcia biały ser      Nigdy nie narzeka, pięknie opowiada o swoim ciekawym życiu, zna wszystkich w okolicy lecz w naszych licznych pogawędkach nie usłyszałam ani razu nic złego o którymkolwiek z sąsiadów. Zapłatę za mleko, zawsze przyjmuje jakby się trochę wstydził. Zresztą od początku zaznaczył, że to ja liczę i pilnuję ile zapłaciłam (rozliczamy się raz na jakiś czas). Bo On „do liczbów nie ma głowy, a poza tym to on wierzy ludziom, bo co to za świat by był jakby człowiek człowiekowi nie wierzyli!”. Nie zwraca się do mnie nigdy inaczej niż per „Panienko”. Zawsze całuje w rękę na powitanie, ściąga przy tym swoją śmieszną czapeczkę i kłania się w pas. Jest niezwykle szarmancki co przy jego aparycji mogłoby wydawać się groteskowe ale nigdy jakoś takie nie jest. Jest czarujące i CZARUJĄCY to zdecydowanie najlepsze słowo określające tego człowieka.

twaróg

       Mój Mleczarz to człowiek innej epoki i to nie dlatego, że nie nadążył za postępem. Tak wybrał- świadomie. „Praca na roli, Panienko, to bardzo trudne zajęcie. No bo kto to jest rolnik- dziadyga. Ale ja to kocham i nie mógłbym bez tego żyć. Próbowałem parę razy i zawsze wracałem. Nie potom mnie ojciec na Akademia Rolnicza posyłali, żeby ja w życiu co innego robił. Tu jest moje miejsce.”- powiedział mi któregoś razu kiedy zobaczyłam go orzącego w polu końmi i nie mogłam się powstrzymać by zatrzymać samochód i popatrzyć na ten unikatowy widok z bliska.

      Na moje pytanie czy w swoim tak już podeszłym wieku nie myśli o emeryturze- odpowiedział: „A kto by, Panienko, opiekował się moimi zwierzętami? To są żywe stworzenia, one czują, lubią mnie a ja ich wszystkich też. Nie oddam ich przecie do rzeźnika! Zestarzejem się i umrzem tu wszystkie razem”. A gromadka tych zwierząt niemała. Naliczyłam 4 psy, 3 koty, 5 krów, 2 konie i jeszcze parę kóz. Wszystkie zadbane i wyglądające na szczęśliwe.

Jak znalazłam tego Mleczarza, rodem jak z  Anatewki ( ze „Skrzypka na dachu”)?

twaróg, ser, mleko

       Od dłuższego czasu zastanawiam się nad tym aby zostać weganką (a więc w moim wypadku wykluczyć z diety jeszcze muszę produkty mleczne). Jakoś cały czas do tego nie mogę dorosnąć, próbuje i polegam, próbuje i polegam. Postanowiłam więc zacząć inaczej -metodą małych kroków i choć część nabiału uzyskiwać od zwierząt hodowanych w nieprzemysłowy sposób. Ideałem byłby „nabiał AHIMSA” czyli taki od krów hodowanych z troską, gdzie nie odstawia się cielaków od matek i nie wysyła starych krów, oraz byków do rzeźni. Jest to bardzo trudny model hodowli i wydaje się wręcz niemożliwy, jednak znam ludzi, którzy wcielają go w życie. Niestety nie w Polsce.

      Jeśli nie mogłam znaleźć mleka ahimsa, szukałam chociaż takiego od krów, które żyją w „cywilizowany” dla nich sposób, pasą się na pastwiskach, są zadbane i traktowane jak żywe czujące istoty a nie jak maszyny do dawania mleka. Zaczęłam więc wypatrywać takich krów wszędzie gdzie jeździłam.

mleko, twaróg, biały ser       Aby ułatwić sobie sprawę, zaczęliśmy nawet z synkiem grać w specjalna grę „ Krowa za 100” .( Kto czytał „Kacperiadę- Zestaw Urodzinowy” Grzegorza Kasdepki ten wie o czym mówię.) Otóż gra- zabawa w naszym przypadku polegała na tym, żeby uważnie wypatrywać zwierząt z okien samochodu . Za każde zobaczone zwierze dostajesz  punkty. Zaczynasz od ptaków, które są łatwe do wypatrzenia więc dają ci mało punktów, kończysz na krowie, która jak się okazało w naszej okolicy była wielkim rarytasem więc za nią gracz dostawał 100 punktów. Punkty zgarnia, nie ten kto pierwszy zwierze zobaczy ale ten kto pierwszy krzyknie np. „kura za 20!”.

       Za każdym więc razem, kiedy mój synek lub ja krzyczeliśmy „Krowa za 100!” a byliśmy w promieniu 50 km od naszego domu zatrzymywaliśmy się i oglądaliśmy zwierzęta oraz próbowaliśmy namierzyć ich właścicieli. W większości przypadków zupełnie bez rezultatu…. Aż tu jednego dnia kiedy byliśmy już zupełnie niedaleko domu (a ja prowadziłam na głowę w naszych zabawowo-punktowych rankingach) Kacper krzyknął „ Krowa za 100,200,300,400,500!!!! Hurra! Wygrałem.” I faktycznie w oddali na łące zobaczyliśmy 5 pasących się krów.

       Jeszcze tego wieczora pojechaliśmy rowerami na pastwisko, przywitaliśmy się z krowami i odnaleźliśmy najbliższe gospodarstwo. Kiedy obszczekały nas już wszystkie podwórkowe psy i obwąchały koty, z obory wyszedł malutki, chudziutki, pomarszczony staruszek. Ściągnął swoją śmieszną czapeczkę, poświecił w oczy łysinką na głowie,  ukłonił się w pas i pomimo protestów ucałował mnie w obie ręce. „Czego Panienka sobie życzy?” – zaczął rozmowę. A im dłużej rozmowa trwała, tym bardziej przekonywałam się, że oto znalazłam swojego Mleczarza.

twaróg domowej roboty

        Mleko jego krów jest pyszne, gęste, pełne śmietany. Dostaje go już od prawie roku, robię z niego różnego rodzaju sery (panir, twaróg, labneh), jogurt , kefir, maślankę oraz moje ulubione mleczne słodycze: misthi doi- indyjski deser jogurtowy z odparowanego mleka, sandesz- słodkie kuleczki ze świeżego sera panir czy burfi- podobny do ciągnących się krówek bengalski przysmak . Nie mogę tylko tego mleka pić w czystej formie- jest dla mnie po prostu za tłuste. Właśnie dorosłam już do pierwszych prób zrobienia z tego mleka masła. Mam nadzieję wkrótce pokazać wam tutaj tych prób rezultaty.

       Na stronie „Przepisy” (patrz pasek menu u góry strony) stworzyłam osobny dział- „Wyczarowane z mleka”. Będę tam sukcesywnie umieszczać przepisy na moje mleczarskie „cuda”. Na początek, prosty przepis jak zrobić samemu  twaróg. To jest mleczarskie ABC i dlatego od tego zaczynam. Tymczasem pozdrawiam Was wszystkich serdecznie!

Czy mam pozdrowić również od Was mojego CZARUJĄCEGO Mleczarza??? Idę się dziś do niego rozliczyć i poczęstować go moim twarogiem 🙂 🙂 :-).



Pierogi z bobem i szałwią

pierogi i szałwia       Wiecie, że bób jest jedną z najstarszych roślin uprawnych? Archeolodzy znajdują jego ziarna w osadach ludzkich datowanych na 10 tyś. lat przed naszą erą. Podobno był przysmakiem w starożytnej Grecji (gdzie zalecano go lekkoatletom)  i w starożytnym Rzymie, gdzie karmiono nim legionistów (porcja żywieniowa- 50 ziaren. na dzień). Smażony bób był też przysmakiem biedoty rzymskiej, sprzedawano go za najmniejsze pieniądze na wszelkich zgromadzeniach, np. walkach gladiatorów. Jest więc w pewnym sensie archetypem dzisiejszego popcornu :-).
pierogi z bobem i szałwią       Jedzono bób w starożytnym Egipcie, Mezopotamii i Persji, potem w całej średniowiecznej Europie.  Zawsze jednak był utożsamiany z dietą pospólstwa lub czasami nieurodzaju i głodu. Bób spożywano świeżo gotowany, suszono go i produkowano z niego mąką z której z kolei wyrabiano placki. Do dziś bób w formie świeżej i suszonej jest popularny głównie w krajach basenu Morza Śródziemnego, najbardziej chyba we Włoszech i Egipcie.
bób na talerzu       Bób lubią również Polacy. Ręka do góry, kto lubi!!? Zwolennicy bobu dzielą się na 2 frakcje: tych co łuskają bób przed jedzeniem i tych którzy jedzą z łupinkami. Ja nazywana w domu „francuskim pieskiem” oczywiście łuskam bób. Mój mąż zjada swój bób niełuskany a do tego jeszcze na deser wszystkie skórki z moich ziarenek. Z bobu przygotowuję również pyszną pastę do smarowania chleba oraz jedno z moich ulubionych letnich curry ( łuskany bób z papryka, młodą marchewką, młodymi ziemniaczkami z sosem śmietanowym lub z mleczka kokosowego z przyprawami).
pierogi z bobem      Pierogi z bobem to mój nowy pomysł. Bardzo udany. Poprzez dodatek szałwii przypominają mi trochę ulubione ravioli z dynią. Kto nie lubi szałwii, zamiast niej może dodać do bobu- imbiru, mięty, parmezanu czy nawet czosnku. Przepis jest dość prosty jednak trochę pracochłonny: bo trzeba i wyłuskać bób i ulepić pierogi. Ze względu na tą pracochłonność ja na pierogi poświęcam po prostu jeden dzień w miesiącu. Instaluje wtedy w kuchni mój laptop i lepiąc różne rodzaje pierogów, przez cały dzień słucham z niego wykładów swojego Guru. Czasami wydaje mi się, że te pierożki są jak chińskie ciasteczka a ja zamiast wróżby zamykam w każdym z nich jakąś mądrość czy złotą myśl. Układam potem te wszystkie mądrości na tacach, wkładam na 2 godziny do zamrażalnika, po tym czasie są już na tyle zamrożone, że można je pakować do osobnych woreczków i układać na specjalnej półce w zamrażarce. Jemy je potem zawsze wtedy kiedy mamy ochotę lub kiedy ja nie mam ochoty gotować obiadu. Od dzisiaj w naszej zamrażarce do pierogów ruskich, z kapustą i grzybami, z soczewicą, oraz z jagodami i truskawkami dołączyły również te z bobem i szałwią.

       Ciekawe jakie mądrości w sobie przechowują?
pierogi i bób



Biała pizza z kurkami

pizza z kurkami       Mieszkam w kraju gdzie 98% ludzi deklaruje wyznawanie jedynej i słusznej religii. Ja niestety mieszczę się w tych pozostałych dwóch procentach. Z tego powodu dla wielu pozostaje po prostu Kingą Błaszczyk-Wójcicka, dla innych jednak jestem dziwakiem, dla jeszcze innych szaleńcem- tych wszystkich nawet rozumiem.  Są jednak tacy dla których jestem INNOWIERCĄ-  i tych się autentycznie boję. kurki       Mamy serdecznych przyjaciół, z którymi znamy się od lat. Nie podzielają naszego stylu życia, wielu naszych poglądów w tym naszej religii ale wcale nie przeszkadza to nam się przyjaźnić i szanować nawzajem. Nasze dzieci znają się od małego, koegzystują i świetnie się rozumieją. Aż tu nagle zupełnie niedawno ich 10-letnia córka, siedząc któregoś dnia w naszej kuchni wypaliła- „Strasznie mi Was szkoda, Jezus Wam nie wybaczy, pójdziecie wszyscy do piekła!”.  Zamurowało nas zupełnie. Rodziców dziewczynki nie było  z nami a ja i mąż nie za bardzo wiedzieliśmy jak zareagować. Zapadła niezręczna cisza, którą wreszcie rezolutnie przerwał mój synek.

– „A co to jest piekło?”- zapytał.

       Wiem, że poglądy dziewczynki nie pochodzą od jej rodziców, są to bardzo otwarci, tolerancyjni i mało fanatyczni ludzie. Zrobiłam krótkie dochodzenie i okazało się, że tak wspaniałą wiedzę dziewczynka zdobyła na lekcjach religii przygotowujących ją do pierwszej komunii świętej. W sumie to cieszę się, że tylko taką wiedzę. Przez 3 lata pracy w biurze prasowym przy naszej świątyni naprostowałam i nasłuchałam się tak nieprawdopodobnych historii na temat naszej religii, że nic mnie już nie zdziwi.  Słyszałam o tym, że porywamy dzieci (nawet je jemy!), dodajemy narkotyki do jedzenia serwowanego w naszych świątyniach, uprawiamy zbiorowy seks na ołtarzu, jesteśmy poligamistami, czcimy szatana i składamy ofiary całopalne ze zwierząt. Większość tych „rewelacji” pochodziła z kazań niedzielnych lokalnych proboszczów lub lekcji religii prowadzonych przez zakonnice (te przodują w opowieściach o seksie).

camembert z rozmarynem       Oczywiście procent duchownych, którzy opowiadają takie rzeczy, jest niewielki (naprawdę chcę w to wierzyć!) . Osobiście na swojej drodze, działając w dialogu między-religijnym spotkałam, wielu, wspaniałych, światłych oraz otwartych na świat i inne wyznania  duchownych. Jakżebym chciała, żeby to ONI prowadzili lekcje religii w szkole córeczki naszych znajomych. Dowiedziałaby się pewnie od nich, ze jest wielu dróg, którymi można podążać do Boga.  Może opowiedzieliby jej tą piękną staroindyjską historię o Mistrzu i Uczniu (lub jej chrześcijański odpowiednik).

       „Któregoś dnia uczeń przyszedł do mistrza i zapytał: Mistrzu dlaczego inni są tak głupi i wybierają religie i ścieżki które nie prowadzą do samorealizacji, dlaczego nie wybierają jedynej i najwspanialszej praktyki duchowej. Dlaczego nie pójdziesz ich wszystkich nauczać? Powiedz im, że się mylą, zrób to proszę- Ciebie na pewno posłuchają.

– Nie nauczam ich ponieważ nie uważam, że postępują źle. Mam na ten temat inne zdanie.
– Dlaczego masz inne zdanie Mistrzu?
– Bo mam inny punkt widokowy.
– Chciałeś powiedzieć, Mistrzu, „punkt widzenia”?
– To jedno i to samo. Choć pokażę Ci.

I zabrał ucznia na długą wyprawę. Po paru miesiącach wędrówki stanęli u podnóża Himalajów, na kamienistej drodze prowadzącej na jeden ze szczytów gdzie znajdowała się świątynia.

– Tu zaczyna się nasza podróż- rzekł Mistrz- rozglądnij się w lewo- widzisz jakąś inną drogę?
– Nie- odpowiedział uczeń.
– No to popatrz w prawo.
– Na prawo mamy wielki las, jest tylko ta jedna droga.
– I to jest właśnie twój punkt widokowy- rzekł Mistrz- a teraz choć zaprowadzę cię do mojego.

Wspinali się długo i trudzili wiele dni a każdego wieczora zatrzymywali się i podziwiali widoki. Pierwszego dnia Mistrz powiedział do ucznia:

 -Tutaj dotrzesz po 10 latach codziennej praktyki i stosowania moich nauk, rozejrzyj się.

Uczeń popatrzył w prawo i w lewo i gdzieś na granicy horyzontu dostrzegł malutkie postacie wspinające się wśród skał. Następnego wieczora na prawo pomiędzy koronami drzew wielkiego lasu zobaczył szeroki, wykarczowany trakt a na nim całe grupy pielgrzymów. Jeszcze następnego, kiedy byli w połowie góry, dostrzegł inną drogę którą podążało szereg kupców z towarami niesionymi w wielkich tobołach na głowie. Po 5 dniach wspinaczki rozbili obóz na pięknej skale, z której rozchodził się niesamowity widok na całą okolicę.

-Oto mój punkt widzenia- rzekł Mistrz- Spójrz- tu dotarłem po 50 latach praktyki duchowej.

Uczeń rozglądnął się i aż zaparło mu dech w piersiach od pięknych widoków. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do blasku zachodzącego słońca, powoli wśród skał i łąk poniżej zaczął rozpoznawać sieć: ścieżek, dróg, traktów, szlaków i wydeptanych przez zwierzęta dróżek. Dostrzegł  pielgrzymów wspinających się siecią tych dróg na szczyt, a im dłużej patrzył tym więcej ich widział. Nagle droga, którą wspinali się tu od tylu dni wydała mu się nie za szeroka i wcale nie taka najprostsza.

– A teraz wyobraź sobie co zobaczymy kiedy dojdziemy na szczyt skąd możemy oglądać również drugą stronę góry?-rzekł Mistrz.

– Co dojrzymy kiedy spotkamy tych wszystkich pielgrzymów tak samo zmęczonych drogą jak my i tak samo szczęśliwych, że dotarli do celu? Czy będziemy się spierać, która droga była lepsza?

Uczeń pokornie schylił głowę i podziękował Mistrzowi za lekcję. Potem razem zapatrzyli się w dal na majaczący wśród mgieł szczyt Czomolungmy. -Ciekawe, co można zobaczyć stamtąd?- zapytał uczeń.

-Kiedy tam dotrzesz nie będziesz patrzył ani w dół ani dookoła.  Stamtąd spogląda się już TYLKO w GÓRĘ! -odrzekł Mistrz.”

pizza z kurkami        Temat religii w wielu domach pozostaje TABU. Często sami nie radzimy sobie z odpowiedzią na pytanie „W co wierzę?” a cóż tu dopiero rozmawiać i tłumaczyć takie tematy małym dzieciom. Ale jeśli Wy z nimi nie porozmawiacie na ten temat to często jedyna ich wiedza będzie pochodziła z lekcji religii w szkole. Czy jesteście pewni, że poglądy tam wykładane (nie tylko te dotyczące tolerancji religijnej) są jedynymi, które Wasze dziecko powinno  znać w odpowiedzi na fundamentalne i ważne pytania które zaczyna zadawać????

Usiądźcie kiedyś z nim i porozmawiajcie na ten temat. Możecie dowiedzieć się BARDZO ciekawych rzeczy. Jeśli nie zgadzacie się z niektórymi z nich opowiedzcie o tym dziecku. Dobrze jest wątpić, z tego zrodziła się filozofia. Opowiedzcie dzieciom o wielkich filozofach i ich teoriach oraz wątpliwościach (zdziwicie się jak wiele z tego rozumieją). Może razem poczytajcie o innych religiach (są specjalne publikacje dla dzieci na ten temat), a potem uzbrojeni w tą wiedzę wybierzcie się na wycieczkę do synagogi, meczetu  czy buddyjskiej świątyni (lub katolickiego kościoła jeśli  katolikami nie jesteście) . Opowiedzcie dziecku historię o Mistrzu i Uczniu. Pięknie na nią reagują, nawet te kilkulatki (opowiadałam ją wielokrotnie). Starszym możecie opowiedzieć dowcip.  Jest hitem na wszystkich międzynarodowych konferencjach inter-religijnych, opowiadany bez wyjątku przez: nobliwych biskupów, ortodoksyjnych rabinów, wielkich guru czy uczonych mułłów. Każdy opowiada go oczywiście jako bohaterów używając wyznawców swojej religii. Więc i ja go Wam tak opowiem:

„Przykładny chrześcijanin po śmierci poszedł do nieba. U bram przywitał go św. Piotr.

– Choć oprowadzę Cię tutaj trochę. Zobacz tam w części zachodniej mieszkają razem wszyscy chrześcijanie: katolicy, baptyści, ewangeliści, luteranie i inni, tam na wschodzie mieszkają buddyści i hinduiści, na południu mieszkają żydzi i muzułmanie. A tam na północy jest wielki mur, trzeba się przy nim zachowywać bardzo cicho albo w ogóle do niego nie podchodzić.

-Ale dlaczego????

– Och, bo tam mieszkają wyznawcy Kryszny, wiesz to taki monoteistyczny nurt w hinduizmie, bardzo stary, ma z 5 tysięcy lat i miliony wyznawców.

-Ale dlaczego oni muszą mieszkać za murem???

– No bo oni  NIESTETY,  wyobraź sobie, są święcie przekonani, że są tu… ABSOLUTNIE SAMI! ” ;-)))

pizza z kurkami
Na koniec dzisiejszej historii na wszelki wypadek uświadamiam wszystkich (choć jakieś mam takie wrażenie, że Was moi czytelnicy nie trzeba) i tłumacze się:
NIE, nie porywam dzieci (co bym z nimi wszystkimi zrobiła?)
NIE, nie zjadam dzieci (moja religia zabrania mi jeść mięso- ludzkie też!)
NIE, nie rozdaję narkotyków (moja religia zabrania mi ich nawet używać {tak samo jak alkoholu i papierosów}, więc nie ustawiajcie się w kolejce pod moim domem- proszę!).
NIE, nie uprawiam seksu zbiorowego ani nie jestem jedną z wielu żon mojego męża (moja religia zabrania nawet seksu przedmałżeńskiego- SERIO!).
NIE, nie wyprano mi mózgu (myślę i działam w życiu bardzo racjonalnie- czasami nawet aż za bardzo).
NIE, nie boję się ogni piekielnych (bardziej boję się, że będę mieszkała w niebie za murem;-)).

Za to:
TAK, jestem normalnym człowiekiem
TAK, płacę podatki,
TAK, daję pracę innym (niekoniecznie współwyznawcom)
TAK, moje dziecko chodzi do normalnej publicznej szkoły (jest nawet jednym z najlepszych uczniów w klasie!)
TAK, moja religia jest ważną częścią mojego życia
TAK, mam wielu przyjaciół, którzy są katolikami i świetnie się rozumiemy.
TAK, staram się szanować poglądy innych (nie tylko religijne) choć nie zawsze są identyczne z moimi.
TAK, rozmawiam z moim synem o tolerancji, opowiadam mu o innych religiach.
TAK, lubimy i chętnie jemy pizzę. Najbardziej taką według poniższego przepisu. Choć jest trochę inna i nie ma w niej sosu pomidorowego, żółtego sera czy peperoni to jednak cały czas jest to PIZZA. My taką ją lubimy, dokonaliśmy wyboru, zjedliśmy wiele innych ale ta przypadła nam najbardziej do gustu. Nie jest lepsza, nie jest gorsza- jest INNA. Czy nie wygląda na pyszną?
I to tyle – jakby się ktoś zastanawiał co moja dzisiejsza historia ma wspólnego z przepisem na pizzę :-).biała pizzaz kurkami



Lody jogurtowo-agrestowe

lody z jogurtu       Przyznać się Wam muszę, że agrest nigdy nie należał do moich faworytów. Oczywiście lubiłam go podjadać prosto z krzaka, kiedy już był dojrzały i słodki. Jednak jakoś nie potrafiłam znaleźć na niego sposobu w kuchni. Dżem agrestowy- nie, czatnej agrestowy- jeszcze gorzej, kompot z agrestu- od biedy może być- ale gdzie mu tam np. do kompotu rabarbarowo-malinowego z nutką mięty? Ciasto z agrestem- porażka. Agrest w deserach- skrupulatnie wybierany i odkładamy na bok przez domowników. Impas i koniec.agrest        Miałam ostatnio parę dni wolnych. Moje chłopaki jak co roku pojechały „walczyć” na Grunwald- czyli oglądać coroczną inscenizacje bitwy pod Grunwaldem oraz szereg imprez rycerskich jej towarzyszących. A  ja w tym czasie szalałam w ogródku.

       Plewiłam chwasty, które już powoli zaczynały być wyższe niż moje plony w warzywniku, rozsadzałam sadzonki jarmużu, podwiązywałam pomidory, siałam nową porcję groszku zielonego, który mam nadzieję zaowocuje na początku września. Pozdejmowałam, już niepotrzebne, siatki przeciw-szpakowe z czereśni, obejrzałam gąszcz moich malin i okazało się, że w końcu owocuje posadzona 2 lata temu czarna malina (delicje!!). Znalazłam zapomniany krzaczek czarnych porzeczek, który wydał owoce po raz pierwszy odkąd się tu wprowadziliśmy, zebrałam wszystkiego może ze dwie garści ale jednak to już postęp. Odkryłam również ku mojej wielkiej rozpaczy, że jedyna sadzonka czereśni, (wśród ponad 20 drzewek sadzonych od 5 lat) która  w końcu się przyjęła, zakwitła i wydała owoce- to jednak nie czereśnia lecz WIŚNIA! No cóż, życie znowu mnie oszukało. Ale ja się nie poddaje- na jesieni próbuję znowu!
lody agrestowe

       Na końcu podeszłam na krzaków agrestu, zasadzonych jeszcze przez poprzednich właścicieli domu. „Jakiż tu urodzaj”- pomyślałam patrząc na uginające się od owoców krzaczki. Spróbowałam paru owoców- pysznie słodkie i dojrzałe. „No mój Drogi!” powiedziałam do krzaka agrestu (tak, tak!! czasami rozmawiam z roślinami!) „Jeśli ty jesteś dla mnie tak miły i dajesz takie wspaniałe plony to ja się też postaram żebyśmy w końcu Cię polubili”.

agrest lody

       Siadłam do internetu i zapytałam Google o „gooseberry recipie”. Okazało się, że w USA i Wielkiej Brytanii agrest najczęściej jest wykorzystywany do deseru zwanego Gosseberry Cobbler (czyli duszony agrest zapiekany pod pierzynką ze słodkiego maślanego ciasta- ta opcja zdecydowanie nie dla nas ) oraz Gooseberry Fool- czyli deseru z duszonego agrestu, słodkiego jogurtu i często również bitej śmietany. Druga wersja wykorzystania agrestu spodobała mi się bardziej. Nie podobało mi się tylko duszenie owoców- my po prostu lubimy tylko świeży agrest- gotowanie lub duszenie zabija to co w nim najlepsze- jego charakterystyczny świeży i lekko cierpki smak.

agrest

       Postanowiłam więc agrestu nie dusić tylko zamrozić i zrobić z niego sorbet  a ten dopiero dodać do deseru. W międzyczasie zmieniłam jednak zdanie (jak to ja w kuchni) i zamiast deseru zaczęłam robić lody. Sorbet agrestowy okazał się przepyszny. Prawdziwa kwintesencja agrestowego orzeźwienia. Szczególnie, że przecierając go przez sitko pozbyłam się wszystkich pestek i otrzymałam naprawdę aksamitny mus. Musiałam się bardzo powstrzymywać ,żeby go łyżką nie wyjadać cały czas z zamrażarki.

      Natomiast połączenie cierpkiego sorberu z jogurtowo-śmietankowymi lodami okazało się strzałem w dziesiątkę. Ja, która w dorosłym życiu nie lubię lodów, tak długo chodziłam po dokładkę do lodówki, że wyjadłam wszystko co miało starczyć dla całej rodziny. Jakoś mi te lody niebezpiecznie przypominały te z dzieciństwa, które jadłam tonami i wydawałam na nie całe swoje kieszonkowe. Wtedy w słynnej w moim mieście cukierni Pani Budzińskiej były tylko 3 smaki : śmietankowe, czekoladowe i …owocowe (właśnie tak bardzo podobne w smaku do moich agrestowych).

krzaki agrestu

       Z ostatnią porcją lodów nałożoną do rożka poszłam do ogrodu usiadłam na stołeczku obok krzaczka agrestu:  „No, Mój Drogi!  Będą z nas przyjaciele! „- powiedziałam i pogładziłam kolczaste gałązki . Potem wzięłam koszyczek, nazbierałam do niego cały dojrzały agrest, umyłam, poporcjowałam i włożyłam do zamrażalnika.

       Z jednej porcji zaczęłam od razu robić następne lody dla moich chłopaków. Trzeba w końcu czymś przywitać Rycerzy wracających ze zwycięskiej bitwy. Szczególnie jeśli to jedyna na tysiąc lat bitwa w której udało nam się tak spektakularnie pokonać Niemców. Czy lody agrestowe godne będą Zwycięskich Rycerzy? Moim zdaniem- jak najbardziej.

lody z agrestu