Tort bez jajek-mocno czekoladowy

O pewnej wspaniałej i dzielnej kobiecie- mojej Mamie
IMG_4381-2-horzbez
Lata 60-te dwudziestego wieku w pewnym malutkim miasteczku na ziemiach odzyskanych. Paręnaście lat temu, przesiedliła się tutaj rodzina Godlewskich wraz z trójką dzieci. Najmłodsze z nich jest teraz piękną dziewczyną liczącą sobie lat naście. Ma najzgrabniejsze nogi w miasteczku, na imię Czesia (kto tak pięknej dziewczynie dał takie imię?!!),chodzi do technikum łączności oraz na liczne potańcówki- gdzie rozrywana jest przez wszystkich chłopców. Nie ma się co dziwić, co jak co ale tańczyć Czesia uwielbia i potrafi jak mało kto.

Na jednaj z potańcówek spotyka chłopca niewiele starszego od siebie- równie pięknego i równie rewelacyjnego tancerza. Od tej pory Janusz (bo tak chłopcu na imię) nie odstępuje Czesi na krok. Walczy o jej względy bardzo długo posuwając się do różnych metod (z próbą samobójczą i pojedynkami na pięści z rywalami łącznie). W końcu się udaje. Czesia i Janusz stają się parą. Koniecznie chciałoby się dodać „parą na dobre i na złe”, jednak życie dość szybko zweryfikuje to stwierdzenie.

      W wieku osiemnastu lat Czesia zachodzi w ciążę. (W tej rodzinie gen płodności u kobiet jest bardzo silny- historia pokaże to jeszcze nie raz). Póki może ukrywa to przed rodzicami, przecież to dopiero koniec lat sześćdziesiątych w pruderyjnym małym miasteczku na końcu świata. Póki brzucha nie widać Janusz z miłą chęcią spotyka się z Czesią i snuje plany na przyszłość. Jednak kiedy ciąża staje się bardziej widoczna- dezerteruje i zostawia dziewczynę. Zdecydowanie nie potrafi stanąć na wysokości zadania.

     Czesia zostaje z kłopotem zupełnie sama. Na początku rozpacza nad swoją sytuacją i niewdzięcznością chłopaka jednak szybko bierze się w garść i postanawia stawić czoła problemowi. Czy właśnie dziewczyna zmieniła się w kobietę? Czy to już? Trudno powiedzieć, jednego możemy być zdecydowanie pewni- Czesia właśnie odkryła sposób na swoje niełatwe życie- Być silną, nie poddawać się i z dumą przyjmować przeciwności losu- to odtąd staje się jej życiową dewizą.
Zawiadamia o ciąży rodziców, wyjaśnia im sytuację. Nie obywa się bez łez i dyskusji do białego rana oraz przekonywania rodziców, że to przecież nie wypada, że panna z dzieckiem, że taki wstyd, że może Janusz pójdzie po rozum do głowy. Czesia nie chce o tym słyszeć. Już postanowiła- skończy szkołę (z brzuchem czy bez, co za różnica), pojedzie na studia i wychowa dziecko sama. Jak sobie da radę? Jakoś sobie da!
14 czerwca 1970 roku przychodzi na świat piękna dziewczynka. Czesia daje jej na imię Agnieszka i odkrywa, ze nie ma na świecie piękniejszego uczucia niż być matką. Wszystko zaczyna się powoli normować (jeśli w jej sytuacji o „normie” można w ogóle mówić) i wtedy zupełnie niespodziewanie Janusz „przychodzi po rozum do głowy”. Zaczyna odwiedzać Czesię, choć ta zdecydowanie sobie tego nie życzy i odprawia go z kwitkiem nawet wtedy kiedy jej się oświadcza.Co to za ukochany, który zawiódł w czasie największej próby!

      Do akcji wkracza wtedy ojciec Czesi, dziewczyna kocha go nad życie. Ojciec błaga i przekonuje aby dała chłopakowi szansę. Kiedy trafia na mur oporu- używa argumentu ostatecznego- obraża się i przestaje się do córki odzywać. Tego Czesia nie jest w stanie długo znieść, za bardzo kocha ojca. Poddaje się po długim miesiącu cichych dni i w końcu bierze ślub z Januszem.

     Czy to już koniec? Czy można napisać „żyli długo i szczęśliwie”? Czy Janusz w końcu stanie na wysokości zadania?….. Niestety nie.

      Jak przewidywała Czesia a czego nie byli w stanie lub nie chcieli zobaczyć jej rodzice- życie z Januszem nie będzie łatwe. Chłopak nie może znaleźć pracy, znika na całe dnie z domu, nie pomaga przy dziecku. Kiedy w końcu udaje mu się jakąś pracę znaleźć całe wypłaty zaczyna przegrywać w karty bo… okazuje się, że jest nałogowym hazardzistą. Dochodzi do tego problem alkoholowy i szybko Janusz zaczyna znikać z życia Czesi lądując coraz częściej w areszcie. Gdzieś pomiędzy jednym pobytem w więzieniu a drugim, półtorej roku po pierwszym (1 stycznia 1972roku)- przychodzi na świat druga córka Czesi i Janusza. Ma ogniście marchewkowe kręcone włosy i od początku jest niesfornym dzieckiem, na imię dostaje Kinga 🙂 .

     Czesia zaczyna sobie zdawać powoli sprawę, że życie to nie jest bajka. Dorasta i weryfikuje swoje plany. Jest dla niej oczywiste, że na Janusza nie ma co liczyć, że trzeba się z życiem brać samemu za bary. Z dwójką małych dzieci nie będzie to łatwe ale nikt nie obiecywał, że łatwo będzie. Wychowując dwoje małych dzieci oraz walcząc z mężem alkoholikiem i hazardzistą udaje jej się skończyć wieczorowo szkołę i zdobyć pierwszą pracę.
Rodzice pomagają w opiece nad malutkimi córeczkami, kiedy Czesia jest w pracy. W czasie wolnym jednak Czesia zajmuje się dziećmi sama- bardzo je kocha i chce aby tej miłości starczyło za dwoje: za wspaniałą matkę i za nieciekawego ojca, którego w życiu tych dzieci coraz mniej. Może nawet to i lepiej bo kiedy się w końcu pojawia najczęściej jest pijany. Im większe stają się dzieci i więcej zaczynają rozumieć tym większa staje się determinacja Czesi aby zapewnić im stabilny, bezpieczny i pełen miłości dom. Odkrywa w sobie siłę o którą siebie nie podejrzewała. (siła, wiara, nadzieja, miłość- zastanawialiście się kiedyś dlaczego te wyrazy są rodzaju żeńskiego?).

     Wbrew całemu światu, wbrew rodzinie, wbrew najbliższym, wbrew znajomym- mówi D O S Y Ć. Któregoś pięknego dnia pakuje wszystkie rzeczy swojego męża, wystawia je przed drzwi i więcej nie wpuszcza go ani do domu, ani do swojego życia. Nie jest to łatwe, ale im więcej awantur ją to kosztuje im więcej nieprzespanych nocy z dobijającym się do drzwi pijanym mężem tym bardziej zaczyna rozumieć, że oto podjęła w swoim życiu brzemienną w skutki lecz jedyną słuszną decyzję. Jeszcze tego nie wie ani ona ani tym bardziej jej 2 małe córki, że… właśnie nauczyły się (patrząc na przykład swojej Mamy) jednej z najważniejszych lekcji w życiu.

     Po 40 prawie latach jedna z tych córek streściłaby Wam tą lekcje mniej więcej tak : nigdy nie pozwól sobie na bycie ofiarą, bądź silna i uwierz w siebie. Potrafisz zrobić absolutnie wszystko i nikt nie ma prawa decydować o Twoim życiu- tylko Ty sama. Walcz o siebie bo nikt nie zrobi tego za Ciebie. Kochaj tych, którzy Cię kochają- całym sercem, tym, którzy chcą Cię wykorzystać- powiedz zdecydowane NIE. Nie będzie łatwo, bo to niecodzienna postawa. Nie obędzie się bez wyrzeczeń i trudności ale w ostatecznym rozrachunku patrząc codziennie w lustro powiesz Sobie- DAŁAM RADĘ i pozostałam wierna sobie i swoim ideałom a to w życiu jest NAJWAŻNIEJSZE.

IMG_4130-horzff

      Takich fundamentalnych lekcji, które dostałam w życiu od mojej Mamy jest dużo więcej. O wielu z nich wiem od dawna, niektóre zrozumiałam dopiero wtedy kiedy sama mamą zostałam. Niektóre objawiają się dopiero teraz kiedy staje się dojrzałą kobietą. Im starsza jestem im więcej ludzi i ich życiowych problemów i skomplikowanych sytuacji poznaje, tym bardziej pojmuję, jak wielkie miałam szczęście- mając w życiu TAK WSPANIAŁĄ MAMĘ i ze to kim jestem w wielkiej mierze zawdzięczam jej i wspaniałemu domowi, który, pomimo wszystko, potrafiła nam stworzyć.

    Jak choćby wtedy, kiedy 4-latka wróciła ze łzami w oczach ze swojego pierwszego dnia w przedszkolu. „Jestem ruda, piegowata i nie umiem mówić „R”. Wszystkie dzieci się ze mnie śmieją, nikt mnie nie lubi jestem do niczego”. Mama postawiła mnie wtedy przed lustrem i z wielką powagą powiedziała- Spójrz na siebie- Jesteś Piękna- miliony kobiet na całym świecie farbuje włosy na taki kolor. Nie słuchaj innych, nie mają prawa mówić Ci jaka jesteś, takie prawo masz tylko Ty sama i ci ,którzy Cię kochają. Ja cię kocham i mówię Ci- jesteś najpiękniejsza na świecie, najmądrzejsza i najfajniejsza! Powtarzała mi to tak często i taką niezliczoną ilość razy, że w końcu jej uwierzyłam, wbrew wszystkim, wbrew całemu światu. I stał się cud… bo kiedy w końcu rude dziecko pokochało i uwierzyło w siebie- nagle cały świat uwierzył razem z nim, przestał je pokazywać palcem i się z niego wyśmiewać a zaczął szanować. Kolejna ważna lekcja Mamy: uwierz w siebie, pokochaj siebie- wtedy świat też Cię pokocha.

    Jak choćby wtedy, kiedy cała moja klasa w liceum coś przeskrobała (nie pamiętam co to było, pamiętam ,że prowodyrem był syn wielkiej szychy- ordynatora miejscowego szpitala) a mnie usiłowano uczynić kozłem ofiarnym. Niespodziewająca się niczego mama poszła na wywiadówkę i zupełnie inaczej niż zwykle zamiast „ochów i achów” usłyszała wielki wykład na temat jaką to ma beznadziejną córkę. Nauczycielkę poparli wszyscy rodzice bo oznaczało to, że za grzech całej klasy (a więc i ich dzieci) odpowie tylko jedna osoba. Moja Mama wstała wtedy w środku zebrania i powiedziała- „Przepraszam Państwa ale to chyba jakaś pomyłka! Zanim zaczniemy dyskutować dalej idę do domu zapytać mojej córki jak było naprawdę!” -odwróciła się na pięcie i po prostu wyszła w środku zebrania. Wróciła do domu -wysłuchała mojej wersji- i przyjęła ją za jedyną obowiązującą. Nazajutrz wróciła do szkoły i walczyła o mnie jak lwica. Na insynuacje nauczycielki, że „przecież córka może kłamać” odpowiedziała ” Proszę Pani to jest moja córka, ona nie kłamie, kto ma jej uwierzyć jeśli ja tego nie zrobię!”. Lekcja którą z tego wyniosła buntująca się nastolatka była następująca: „Jeśli zawsze mówisz prawdę bliskim (jakakolwiek by nie była) zawsze możesz na nich liczyć. W godzinie próby staną murem po Twojej stronie bo uwierzą i posłuchają Ciebie nikogo innego”.

     Jak choćby wtedy kiedy w wieku lat 14-nastu postanowiłam przestać jeść mięso. Mama nie oponowała ani nie próbowała mi tego wybić z głowy. Dostałam za to w prezencie na urodziny książkę kucharska oraz regularne kieszonkowe na zakupy spożywcze. Od tej pory musiałam radzić sobie sama. Byłam wystarczająco duża aby podjąć decyzję stanowiącą o moim życiu?- muszę być wystarczająco dorosła aby przyjąć za nią odpowiedzialność. Nie było łatwo bo w wieku 14 lat nie umiałam gotować absolutnie nic. Miałam jednak wspaniała okazję zacząć się uczyć. Lekcja: masz prawo podejmować decyzje w życiu – jeśli to robisz masz obowiązek zając się konsekwencjami, które te decyzje niosą.

     Czy wtedy, kiedy w wieku 16 lat postanowiłam zmienić religię (i jak twierdziło i rozpaczało wielu „przystąpić do sekty”). Był to wielki cios w życiu mojej babci, która prawie przestała się do mnie odzywać. Moja Mama, o dziwo, przyjęła to z wielkim spokojem i w ramach rozsądku i mojego wieku pozwoliła na wiele. Kiedy po latach ją spytałam dlaczego nie protestowała, odpowiedziała. „Co by to córeczko dało? Byłaś tak zdeterminowana, że pewnie po prostu uciekłabyś z domu. A tak zostałaś w nim i zawsze wiedziałaś, że gdziekolwiek będziesz i cokolwiek się w Twoim życiu wydarzy złego czy dobrego zawsze możesz do domu wrócić”. Faktycznie tak było, objechałam cały świat, robiłam różne rzeczy w życiu, czasami mądre czasami bardzo nierozsądne zawsze jednak głęboko w sercu wiedziałam, że jest ktoś kto gdzieś tam w moim domu rodzinnym czeka na mnie z otwartymi ramionami- nieważne kim jestem, nieważne co zrobiłam i czy nie zrobiłam- zaakceptuje i pokocha mnie taką jaką jestem.

IMG_4302-horznap      Kiedy byłam mała i przegrywałam w jakiś zawodach niezmiennie doprowadzało mnie to do łez, nienawidziłam przegrywać. Mama wtedy brała mnie za rękę patrzyła mi prosto w oczy i mówiła. Cokolwiek zrobisz zawsze znajdzie się ktoś kto zrobi to lepiej od Ciebie, jakkolwiek nisko nie upadniesz zawsze znajdą się ludzie którzy będą jeszcze gorsi od Ciebie- nie porównuj się do nich i nie ścigaj się z nimi. Mnie nie interesują inni (czy są od ciebie lepsi czy gorsi) interesujesz mnie tylko Ty. Czy byłaś dziś lepsza od siebie wczoraj i czy jutro będziesz lepsza niż dzisiaj. To są Twoje zawody. A potem puszczając do mnie oko szeptała mi cicho na ucho: „I jeszcze pamiętaj o najważniejszym- bez względu na to czy te zawody wygrasz czy nie- ja będę Cię kochała najbardziej jak potrafię. A co ciekawsze, na całym Bożym świecie nie znajdzie się nikt, absolutnie nikt, kto będzie Cię kochał mocniej niż ja!”.

     Mamuśku, dziękuję Ci bardzo za wszystkie wspaniałe lekcje i całą Twoją miłość. Miałaś zupełną rację- nie istnieje w tym świecie bardziej bezwarunkowa i piękna miłość niż miłość matczyna. Nie każdy miał okazję doświadczyć jej w życiu w tak piękny sposób. Mnie się udało, wielka szczęściara ze mnie- NAJWSPANIALSZA MATKA NA ŚWIECIE TRAFIŁA SIĘ MNIE 🙂 .

IMG_0672bb-horz
A teraz kilka słów o samym torcie, choć to nie on (jak zdążyliście się zorientować) jest dzisiejszym bohaterem. Tort jest intensywnie czekoladowy z lekką nutą pomarańczową i wyczuwalnym smakiem powideł śliwkowych. Smakuje trochę jak śliwki w czekoladzie, trufle czekoladowe i brownie połączone razem. Jeśli chcecie możecie powidła zastąpić konfiturą pomarańczową lub zrobić tort zamiast z pomarańczą to z grejpfrutem (wtedy do przełożenia warto użyć konfitury z czarnej porzeczki idealnie komponuje się z grejpfrutem). Jak zrobić dekoracje na wierzch tortu? Bardzo prosto- wystarczy roztopioną czekoladę rozsmarować na płaskiej powierzchni, poczekać aż wystygnie i używając szpachelki zwinąć ją w ruloniki. Tutaj film jak robić proste „cygara” czekoladowe a tutaj jak z czekolady robić „dzieła sztuki”.
Dlaczego tak „mroczny tort” na Green Morning w Dzień Matki?…. bo… to kwintesencja wszystkiego co lubi moja „Najwspanialsza Mama na Świecie”. Musi być intensywnie czekoladowo, nie za słodko i z lekką nutą owocową pasującą do czekolady. A dziś przecież Jej święto, Jej dzień… więc i tort dla NIEJ. Bardzo żałuję, że tylko taki wirtualny bo nie mamy szansy dziś się spotkać. Za to wiem, że na pewno zobaczy go tutaj. Moja Mama jest moją najwierniejszą i stałą czytelniczką- zna tego bloga lepiej niż ja sama. Jeśli też lubicie tu zaglądać i inspiruje Was to co piszę to czas podziękować za to mojej Mamie. Gdyby nie Ona- ta wspaniała i dzielna kobieta- nie byłoby mnie takiej jaka jestem i najprawdopodobniej nie byłoby tego miejsca.

A Wy? Czy bylibyście tym kim jesteście- gdyby nie Wasze Mamy? Jeśli nie- koniecznie im o tym opowiedzcie. Dziś idealny dzień do takich bilansów. Nawet jeśli Wasz związek nie jest idealny (mój i mojej mamy nie jest) to jest taki jeden dzień w roku kiedy o tym wszystkim zapominamy i pamiętamy tylko to co najlepsze i najwspanialsze.  Dziś każda mama powinna się czuć jak NAJWSPANIALSZA MAMA NA ŚWIECIE.

Pozdrawiam Was wszystkich i idę czuć się wspaniale wysłuchując  wierszyków i oglądając laurki  od mojego synka. Wiecie co mu powiem dziś wieczorem kiedy będę całować go na dobranoc….. „Pamiętaj synku, na całym Bożym świecie, nie ma nikogo, absolutnie nikogo,  kto kocha Cię tak mocno jak ja”… A wiecie co on odpowie…. ” No może jeszcze… BABCIA”. Ale to już historia na zupełnie inną opowieść.



Faworki bez jajek -najlepsze!

IMG_9791-horz (1)       W Indiach, w zachodnim Bengalu, a dokładniej w stanie Orissa, nad samym brzegiem oceanu leży miasto Puri. Jest ono (wraz z Bhadrinath, Dwaraką i Rameśvaram) zaliczane  do Char Dham- 4 świętych miejsc pielgrzymek , które każdy pobożny Hindus powinien odwiedzić przynajmniej raz w życiu.  Puri znane jest również jako Jaganatha Puri od imienia Bóstwa (Jaganath- Pan Wszechświata) rezydującego w lokalnej, starej świątyni. Bóstwo to jest bardzo nietypowe , jak na indyjskie standardy. Większość Murti (posągów Bóstw) w hinduistycznych świątyniach (ponieważ czczona jest przez pokolenia, wieki  a nawet tysiąclecia) wykonana jest z trwałych materiałów takich jak marmur, kamień, brąz czy srebro.  Jaganath (oraz 2 inne postacie: jego siostry i brata) wykonany jest z prosto ociosanego wielkiego kawałka drewna i pomalowany w bajecznie kolorowych barwach (zobacz tutaj ). Bóstwo czczone jest w przepięknej świątyni. Miejsce to odwiedza ponad milion pielgrzymów rocznie. Religijne pisma datują świątynię i kult Jaganatha na II w. przed Chrystusem a pierwsze zachowane historyczne wzmianki pojawiły się w IX w. i związane są z osobą Sankaracaryi- wielkiego reformatora hinduizmu, który odwiedził Puri podczas swoich podróży po kraju.

       Dlaczego o tym wszystkim Wam piszę????  Dlatego, że dzisiejsze chrusty to tak naprawdę nie chrusty lecz słodycze pochodzące właśnie z Puri i nazywane tam „językami Pana Jaganatha” lub khaja.

       Khaja są przepyszne i wpisują się w kanon smażonych i oblewanych syropem słodyczy serwowanych na każdej, jak Indie długie i szerokie, ulicy.  „Języki Pana Jaganatha” moim zdaniem są jednak  wyjątkowe i zdecydowanie zasługują na międzynarodową karierę . Dlatego postanowiłam Wam je dziś zaprezentować. IMG_9976-horz       Pierwsze swoje khaja jadłam jakieś 20 lat temu podczas mojej wizyty w Puri. Były wyjątkowe nie tylko za sprawą smaku ale również dlatego, że pochodziły ze świątynnej kuchni. (Jest to podobno największa kuchnia w całych Indiach).

       W świątyni odprawianych jest codziennie wiele ceremonii i obrzędów związanych z rezydującym tam Bóstwem. Miedzy innymi dzień w dzień Jaganathowi ofiarowuje się  ogromne ilości pożywienia (co najmniej 56 potraw w dni normalne i 108 w święta). Jedzenie to po wykonanej ceremonii, uważane jest za święte i nazywane prasadam (łaską). Wywożone jest wielkimi wozami ze świątynnej kuchni i na specjalnym placu miasta- rozdawane licznej rzeszy pielgrzymów oraz potrzebującym z całego Puri.

       W świątynnej kuchni  gotuje się wg. najwyższych standardów czystości, na żywym ogniu (rozpalanym podczas specjalnego rytuału, codziennie o wschodzie słońca), w jednorazowych glinianych garnkach, pożywienie tylko wegetariańskie (bez mięsa, ryb i jaj oraz paru innych produktów uznawanych w hinduizmie za nieakceptowalne w standardach świątynnych, np. cebula i czosnek) . Kucharzami są członkowie najznamienitszych lokalnych rodów. A receptury i sposoby gotowania przekazywane w nich z pokolenia na pokolenie od setek lat.

       Więcej o tej niesamowitej kuchni oraz  o przepięknej historii świątyni i samego Bóstwa (oraz o tym dlaczego wygląda ono tak jak wygląda) przeczytacie tutaj , na oficjalnej stronnie świątyni. A tutaj macie zdjęcie straganu sprzed świątyni gdzie sprzedawane są najpyszniejsze i najpiękniejsze khaja na świecie.

IMG_9753-horz        Jeśli prezentowane dziś zdjęcia zachęciły Was do wykonania tych słodyczy (i nie jesteś weganami- dla nich wersja z olejem) to polecam smażenie khaja na klarowanym maśle. Jest to czysty tłuszcz mleczny czyli masło które poprzez długie gotowanie pozbawiono całej serwatki i wody oraz innych zanieczyszczeń stałych.

        Klarowane masło (powszechnie używane w kuchni indyjskiej pod nazwą ghee) zachowuje w sobie  cudowny orzechowy aromat smażonego masła ale ma od niego dużo wyższą temperaturę dymienia (nawet dużo wyższą niż większość olejów). Dzięki temu może być używane do smażenie w głęboki tłuszczu ( ma także tysiące innych zastosowań zarówno kulinarnych jak i leczniczych- ale o tym może innym razem). Klarowane masło od paru lat można kupić w wielu polskich sklepach (np. w Almie, Auchan czy Biedronce- patrz na półkach obok masła- sprzedawane jest w plastikowych wiaderkach). Takie masło używane było również szeroko w kuchni staropolskiej (np. dodawane do gotowanych bulionów czy ciasta na pierogi oraz używane właśnie do smażenia słodkich ciastek).

       Khaja w wersji wegańskiej smażone na oleju będą się nieznacznie różnic od tych z klarowanego masła (patrz pierwszy dyptyk w tym poście- po lewej stronie wersja wegańska, po prawej z klarowanym masłem). Płatki będą leciutko grubsze i pokryte większą ilością pęcherzyków ale nadal będą FENOMENALNIE pyszne.

IMG_9812-horz

       Daje Wam też do wyboru dwie wersje wykończenia khaja- te posypane cukrem pudrem i te klasyczne- oblane słodkim syropem. Ja sama nie mogę się zdecydować, którą wersję wolę bardziej. Jeszcze do przedwczoraj wydawało mi się, że tą z cukrem pudrem bo smakuje jak faworki (tylko o niebo lepiej).

       Po długiej przerwie, aby zaprezentować Wam przepis, zrobiłam klasyczne khaja w syropie i… zakochałam się w nich od nowa- smakują jak najlepsza baklawa- a kiedy jeszcze posypie się je uprażonymi pistacjami po prostu nie można się od nich oderwać. W sam raz na nadchodzący tłusty czwartek.
IMG_8620-3-horz
Teraz nie pozostaje mi już nic innego jak życzyć Wam smacznego oraz  uprzejmie poinformować, że:
Wszystkie skargi, zażalenia i reklamacje na niedopinające się w piątkowy poranek: dżinsy, spódniczki czy bluzeczki będą z wielkim żalem ale jednak …..rozpatrywane ODMOWNIE.

PS. Szybciutko dopisuje, bo na śmierć zapomniałam. Przepisem na khaja parę lat temu podzieliła się ze mną moja internetowa koleżanka Alaksya z tego bloga. Przepis przeszedł moje modyfikacje ale zaczynałam od jej wersji, bo okazała się jedną z lepszych które próbowałam poza Puri.

IMG_9884-tilenap



Kruche ciasteczka- zimowe gwiazdki

Stopniał Wam już cały śnieg za oknem? Zróbcie sobie swój własny. Cieplutki, pachnący i słodki.

IMG_1153-horz              Właśnie wygrzewam się w  prześwitującym przez brudne okna słońcu.  Leżę i czytam, czytam i leżę. A wszystko to przy akompaniamencie spływającego z dachu roztopionego śniegu. Kap, kap, kap. Chlup, chlup, chlup. Chrup, chrup, chrup -to już nie śnieg lecz upieczone przed chwilą ciasteczka. O błoga weekendowa bezczynności!

       Czy to już naprawdę wiosna? W połowie lutego? Ptaki śpiewają jak oszalałe, koty wieczorami „się marcują”, słońce pięknie przyświeca. Tylko we mnie jakoś tej wiosny nie czuć. Spędzałabym całe dnie przy kominku, wylegując się jak nasz kot. Nie przeszkadzają mi ani brudne okna, ani pajęczyny u sufitu, ani nawet wielka sterta ubrań do prasowania.  Wiem, ze powinnam coś zrobić ale mi się nie chce. Powinnam napisać Wam tu piękną i elokwentną historię ale słowa i myśli nie idą dziś w parze. I jedne i drugie dryfują tylko w sobie znanym kierunku a ja nie mam siły ich dziś gonić, łapać i nawlekać na sznurek opowieści. Zamykam oczy, włączam wspomnienia i przenoszę się w inny czas i inne miejsce. Też jest nieśpieszna sobota opatulona zapachem pieczonych kruchych ciasteczek. Sobota jak każda w domu moich dziadków.

IMG_1031-horz              W sobotę Babcia robi wielkie porządki w kuchni. Wyrzuca wtedy z niej wszystkie krzesła, wszystkie dzieci (czyli mnie i siostrę)  i swojego męża (czyli naszego dziadka). Myje, szoruje, pastuje, układa, porządkuje a przy okazji gotuje obiad i zagniata wielką górę kruchego ciasta. Wałkuje je potem na kuchennym stole, wykrawa szklanką krągłe ciasteczka, nakłuwa widelcem, układała na blachach i piecze, piecze i piecze. Na koniec każdą partię obtacza starannie w cukrze pudrze i wrzuca do wielkiej emaliowanej miski. Miska stoi zawsze na taborecie pod stołem. Idealna wysokość. Dlaczego? Zaraz przekonacie się sami.

      Kiedy babcia uwija się w kuchni dziadek, moja siostra i ja ustawiamy w przedpokoju pociąg z wyrzuconych z kuchni krzeseł. My (wnuczki) wsiadamy każda do swojego wagonu a maszynista (dziadek) zabiera nas w świat.

„Gdzie moje szanowne Panie, życzą sobie dziś jechać?”.

„Może do Berlina?”

„Nie, ja poproszę do Rzymu!”.

„Oj do Rzymu to bardzo daleko- będę sprawdzał bilety chyba z 5 razy”.

„A na Syberię?”

„Oj jeszcze dalej!”

„Jak daleko?”

” Z dziesięć kontroli biletowych”.

        Bilety a właściwie ich kontrole to kluczowy element  zabawy.  Mały problem przedstawia tylko ich zdobycie. Niestety, jedyne bilety jakie respektuje nasz konduktor znajdują się w kuchni w wielkiej misce pod stołem. Przyjemnie parzą w ręce, pięknie pachną wanilią i smakowicie brudzą palce cukrem pudrem (tak, że trzeba je potem pracowicie jeden po drugim oblizywać).

     Wiadomo wszem i wobec, że  JAKIEKOLWIEK jedzenie ciasteczek jest ABSOLUTNIE zabronione przed obiadem! Zarówno nam dzieciom- jak i naszemu konduktorowi- łasuchowi.  No ale kto by się tam tym przejmował. Trzeba tylko cichutko zakraść się do kuchni, kiedy babcia jest czymś bardzo zajęta, wsunąć się pod stół  i porwać garść ciasteczek z wielkiej miski. Jest ich tam tak dużo, że ubytek tych paru które mieszczą się w małej 5 letniej rączce nie zostanie zauważony. Musisz tylko uważać, żeby nie zostawiać za sobą śladów w postaci rozsypanego po podłodze cukru pudru- to babcia zauważy na pewno- w końcu od rana nie robi nic innego tylko szoruje i pastuje tą podłogę. IMG_1578-horzmm       Upycha się ciasteczka do kieszeni sobotniej sukieneczki lub jeśli się tam nie mieszczą pod sukieneczkę i wybiega cichutko z kuchni. Wsiada do wagonu, wyładowuje bilety i z wielkim wysiłkiem używając wszystkich palców liczy  na jak długą podróż wystarczą. Czasami trzeba pobiec do kuchni jeszcze raz- ale to już naprawdę wielkie ryzyko. Dziś się udało, w dwie małe rączki zmieściło się akurat tyle biletów, żeby dotrzeć na daleką Syberię.  „Proszę wsiadać! Drzwi zamykać! Odjazd! Fiu, Fiuuuuuu!”- naśladuje lokomotywę dziadek. ” Pociąg osobowy do Władywostoku, przez Wilno, Moskwę, Irkuc odjeżdża z peronu pierwszego na stacji przedpokój”.  „Ale, dlaczego nie przez Rzym? Ja chcę do Rzymu!”- krzyczy moja siostra.

„Poproszę Pani bilet do kontroli „- dziadek wyciąga rękę w stronę siostry a ta wręcza mu kruche ciasteczko. Dziadek ogląda je z każdej strony, przełamuje na pół, połówkę wkłada do buzi. Zjada ze smakiem i odpowiada: „Ale to był bilet do Władywostoku, zdecydowanie smakuje jak do Władywostoku”.  Oddaje siostrze drugą połówkę- „Niech Pani sama spróbuje”. Druga połowa ciasteczka ląduje w rozchichotanej buzi siostry.

      „No moje Panie, uwaga, zbliżamy się do pierwszej stacji. Wilno to przepiękne miasto, jest tam dużo kościołów, jest rzeka Wilia a nawet dzielnica, która nazywa się Wilcza Łapa.”- ” Dlaczego tak się nazywa dziadku?”. „Zaraz Wam wszystko opowiem ale najpierw muszę sprawdzić bilety. Pani jeszcze nie pokazywała biletu.” Wyciągam więc lekko sfatygowane ciasteczko z kieszonki i podaje konduktorowi a ten jednym kęsem zjada jego połowę, drugą oddając mnie. „Zachować do kontroli?”- pytam. „Nie trzeba” łaskawie odpowiada konduktor. Ładuję więc swój bilet do buzi i podczas gdy słodka rozkosz rozpływa się w moich ustach, w uszach wybrzmiewa wspaniała opowieść dziadka o mieście które odwiedził podczas swojej młodości. Za sprawą następnych słodkich biletów przekroczymy Ural i usłyszymy historię o Wołdze, Moskwie, Irkucku i kolei transsyberyjskiej. A raczej o losie Polaków ją budujących. Przeniesiemy się w inny czas i inne miejsca a wszystko to za cenę paru kruchych ciasteczek. I właśnie w kulminacyjnym punkcie zabawy- kiedy nasz krzesłowy pociąg dojeżdża akurat do Władywostoku-  naszą podróż w czasoprzestrzeni przerywa wychylająca się z kuchni babcia:

„Myjcie ręce – czas na obiad”- mówi a jej wzrok pada na usypaną cukrem-pudrem podłogę.

„Co tutaj tak biało?”- pyta podejrzliwie.

A dziadek, odruchowo zamiatając nogą cukier pod szafę odpowiada:

„Oj tam, oj tam, zaraz biało. Na Syberii byliśmy”.

IMG_1126b-horz

       Babcia była kucharzem bardzo spontanicznym. Nigdy nie gotowała wg. proporcji lub wagi. Nie miała też swojego zeszytu z magicznymi przepisami. Wszystkie kulinarne sekrety mieściły się w jej głowie, pieczołowicie poukładane pewnie w szufladkach obok tych z licznymi patriotycznymi wierszami i całymi rozdziałami Pana Tadeusza, które potrafiła cytować z pamięci.

       Bardzo późno zrozumiałam, że Babcia nie będzie żyć wiecznie i trzeba jej przepisy jak i historię jej życia ocalić od zapomnienia. Pojechałam kiedyś do domu rodzinnego specjalnie po to uzbrojona w dyktafon i wielki zeszyt. Pytałam i notowałam, nagrywałam i pomagałam jak mogłam otworzyć odpowiednie szuflady w tak niegdyś uporządkowanej głowie Babci. Na niektóre opowieści było już jednak za późno, szufladki zatrzasnęły się na amen i nie chciały otworzyć z powrotem.  Inne za to otwierały się z zadziwiająca łatwością. Tak usłyszałam wiele zupełnie nie znanych mi rodzinnych historii oraz uratowałam od zapomnienia wiele receptur na popisowe dania mojej babci.

       Przepis na kruche ciasteczka niestety do nich nie należał. Sama, metodą prób i błędów, musiałam odnaleźć sposób na ten zapamiętany z dzieciństwa smak. Trochę to trwało bo okazało się, że wbrew wszelkim regułom babcia robiła kruche ciasto z miękkiego zamiast twardego masła i chyba dzięki temu jej ciasteczka smakowały tak niepowtarzalnie.

       Oto moja całkiem udana próba odtworzenia smaku „słodkich biletów”. Upieczcie koniecznie i podajcie na podwieczorek. Broń Boże wcześniej!  Jedzenie tych ciasteczek przed obiadem jest ABSOLUTNIE zabronione- Babcia by się na Was, jak nic, pogniewała.



Sernik jogurtowy

sernik bez jajek       Po licznych próbach w końcu się udało. Oto sernik „jak wiedeński” bez użycia ani jednego jajka. Naprawdę udana wersja! Sernik jest pyszny, lekki, odrobinę piankowy. (To trudny do osiągnięcia efekt bez użycia jajek czy żelatyny. Tutaj się udało.) Do tego masa jest  lekko kremowa (jak w serniku nnowojorskim) i zachowuje idealny balans pomiędzy kwaskowością a słodyczą. To jeden z tych serników od którego nie można się oderwać dopóki nie zniknie ostatni okruszek. sernik bez jajek       Prezentowana dziś wersja jest opcją „delux”.  Dwuwarstwowa masa cytrynowo- kajmakowa zapiekana na pistacjowym spodzie z dodatkiem białej czekolady. Na wierzchu posmarowana kajmakiem i ozdobiona prażonymi niesolonymi pistacjami.

       To jedno z tych ciast, które piecze się tylko kilka razy do roku i zachwyca nimi gości. Wymaga trochę zachodu ale cała praca przy jego wykonaniu zwraca się z nawiązką i przekłada na efekt. Wbrew pozorom ciasto jest dość proste w przygotowaniu a kluczowe dla sukcesu są tu: dobór składników oraz czas i temperatura pieczenia.sernik bez jajek       Dla uzyskania lekkiej konsystencji użyłam (zamiast twarogu) sera z odcedzonego jogurtu (tutaj więcej o odcedzaniu jogurtu). Jest idealnie gładki, odpowiednio kwaskowy i zawiera mało tłuszczu. Dlatego zmieszałam go dla równowagi z tłustym mascarpone, które nie obciąża masy tak jak zrobiłoby to masło a na dodatek przyczynia się do kremowego efektu ciasta (bez niego sernik byłby suchy jak wiór) . Jest jeszcze biała czekolada, która wiąże wszystko i odpowiada za solidność i spójność masy. Odrobina skrobi z mąki ziemniaczanej oraz  kasza manna absorbują nadmiar płynów aby ciasto się od nich nie rozwarstwiało. Cała reszta składników to dodatki smakowe.

       Sernik piecze się w 3 różnych temperaturach. Na początku podpiekamy sam spód sernika w 180’C (zapiecze się dość szybko bo nasze orzechy są wcześniej prażone) potem wlewamy masę i przez pierwsze 15 minut pieczemy  w 170’C aby lekko ją ściąć oraz zapiec wierzch sernika (dzięki temu nie za dużo wilgoci ucieknie nam podczas dalszego pieczenia). Potem zmniejszamy temperaturę do 120’C i już tylko powoli dopiekamy sernik  aby ustabilizować i utrwalić powstałą konsystencję.

sernik jogurtowy bez jajek       Możemy piec ten sernik w  kąpieli wodnej ale wg. mnie nie jest to konieczne. Pamiętajmy tylko żeby wszystkie składniki zawczasu wyjąć z lodówki tak by miały jednakową temperaturę ( najlepiej pokojową) w ten sposób uchronimy sernik przed popękaniem. Ważne jest też stopniowe studzenie sernika, najpierw w otwartym piekarniku, potem na blacie a na końcu przez parę godzin (lub przez noc) w lodówce.

       Sernik możemy też wykonać w innej wersji, np. tylko cytrynowej, lub waniliowej lub czekoladowej lub cappuccino. Zamiast bardzo drogich (niesolonych i nieprażonych) pistacji na spód sernika możemy użyć płatków migdałowych lub zrobić  spód z kruchego ciasta lub tłuczonych  herbatników połączonych z masłem.

sernik bez jajek       Za pierwszym razem procedura pieczenia może wydać się trudna (szczególnie osobie nieprzywykłej do pieczenie serników typu nowojorskiego). Ale uwierzcie mi- to tylko tak skomplikowanie brzmi- a w rzeczywistości jest bajecznie proste. Wiem co mówię, przez ostatnie 2 miesiące upiekłam to ciasto 5 razy aby wypróbować i sprawdzić różne jego warianty. Najtrudniejsze w pieczeniu sernika okazało się znalezienie „specjalnej okazji” z jakiej trzeba go upiec. I tak celebrowaliśmy z tym sernikiem: 1.okrągły miesiąc odkąd przybłąkał się i został z nami nasz nowy kot „Słodziak”, 2. ruszający się ząb mojego syna, 3. to, że dzięki spóźniającej się zimie po raz pierwszy udało nam się zgrabić i spalić wszystkie liście w naszym ogromnym ogrodzie zanim nastały śniegi, 4. odwiedziny dawno niewidzianych przyjaciół, 5. a na koniec to, że  sernik udał się idealnie i mogę go Wam zaprezentować tutaj.

       A co Wy zamierzacie celebrować z tym sernikiem? Bardzo jestem tego ciekawa!



Marchewkowe ciasto

IMG_5413-horz

       Dziś o moim wiecznie nieudanym cieście marchewkowym. Korzystając z paru świątecznych wolnych wieczorów postanowiłam spędzić  je na pieczeniu perfekcyjnego ciasta marchewkowego. Ciasto to a raczej jego doskonała wersja staje się powoli moja obsesją kulinarną.  Zważywszy na to ,że jest koniec grudnia a w moim ogródku cały czas rosną marchewki pomyślałam: „jeśli tej dziwnej zimy rosną marchewki to może wydarzy się cud i mnie w końcu uda się ciasto marchewkowe?”. Wyszukałam parę przepisów, zapytałam parę autorytetów, podyskutowałam na paru forach internetowych i zabrałam się do pracy.

        Internet (wspaniałe narzędzie!) pozwala w obecnych czasach piec ciasta korzystając z porad tysięcy osób na całym świecie i to bardzo często udzielanych w czasie rzeczywistym. I tak wczorajszego wieczoru piekłam 3 bezjajeczne ciasta marchewkowe na raz korzystając z przepisów i porad na żywo udzielanych przez : Anglika pochodzenia włoskiego mieszkającego aktualnie na Kostaryce, rodowitej Amerykanki z Teksasu  i hinduski z Durbanu w RPA. Taka mieszanka spotkała się tego dnia na jednym z forum kulinarnym.

       Wszystkie 3 ciasta nie udały się. Po raz kolejny po prostu nie wyszły. „Co mogło pójść nie tak? ” zapytałam na forum i dostałam wiele hipotetycznych odpowiedzi o złej konsystencji, złej temperaturze lub czasie pieczenia. Mailowa dyskusja trwała jeszcze jakiś czas aż wreszcie podsumował ją Anglik. Znamy się wirtualnie od ponad 2 lat więc mógł pozwolić sobie na takie stwierdzenie: ” Może jednak te ciasta Ci wyszły? Może problem nie tkwi w ciastach tylko w Tobie? Może masz po prostu za wygórowane oczekiwania co do pokornego i prostego marchewkowego placka? Jego naturą jest bycie nie do końca doskonałym i przaśnym. Może po prostu Ty i twój perfekcjonizm nie pasujecie do ciasta marchewkowego?”

       Na początku chciałam zareagować oburzeniem ale po głębszym zastanowieniu stwierdziłam: Może faktycznie tak jest? Może ja, chorobliwie perfekcyjna perfekcjonistka, przesadzam?

IMG_0420-horz       Życie perfekcjonisty nie jest łatwe, wg. mnie to w pewnym sensie choroba. W odróżnieniu od samodoskonalenia, które jest twórcze i prowadzi do samorozwoju, perfekcjonizm w swojej najgorszej wersji  jest destrukcyjny i kończy się  frustracją. Chorobliwy perfekcjonista jest wiecznie niezadowolony z rezultatów swojej pracy i obsesyjnie chciałby coś ulepszać, poprawiać. „Dobre” nie jest wystarczające. Satysfakcjonuje go tylko „najlepsze”. Perfekcjonista nie potrafi być „tu i teraz” czerpiąc radość z samego procesu twórczego bez względu na to jaki rezultat osiągnie. Co gorsza perfekcjonista musi być „najlepszy” we WSZYSTKIM co robi. A to przecież nierealne.

       Dlatego perfekcjonista żyje z niekończącą się listą zadań do wykonania i wyników do poprawienia. Nieustannie znajduje dziurę w całym i  jest ciągle z czegoś niezadowolony. Marnuje życie na czynienie każdej  rzeczy perfekcyjną i wieczne gonienie za wyśnionym przez siebie ideałem. Wymaga od siebie za dużo a co gorsza oczekuje tego samego od innych. (Dlatego jest często koszmarnym rodzicem i bardzo trudnym partnerem.) Ma wygórowane oczekiwania, którym rzadko kto jest w stanie sprostać.  Nie odpuszcza nigdy i roztrząsa błędy w nieskończoność. Nie daje sobie prawa do słabości. Nie widzi tego jak dużo osiągnął bo patrzy tylko na to co nie wyszło. Jedni widzą szklankę do połowy pełną, drudzy do połowy pustą. Perfekcjonista nie przejmuje się za bardzo ich sporem bo właśnie dostrzegł, że szklanka jest niedomyta. Dopóki nie umyje i nie wypoleruje szklanki nie będzie mógł myśleć o niczym innym.

       „Chyba lekko przesadzasz z tym opisem perfekcjonistów?”- powiecie.  Może macie rację? Może trochę przesadziłam? Ale naprawdę tylko trochę.  Wierzcie mi, walczę z perfekcjonizmem od lat.IMG_5479ok-horz       Dawno, dawno temu podczas jednej z moich podróży po Indiach odwiedziłam z koleżanką słynnego w całym Bengalu chiromantę. Interes do chiromanty miała koleżanka, ja znana wszystkim istota mocno stąpająca po ziemi i nie wierząca w żadne „hokus-pokus i wróżenie z fusów” robiłam tylko za przyzwoitkę. W czasie pożegnalnego uścisku dłoni chiromanta odwrócił moja rękę, spojrzał w nią i aż się wzdrygnął.

– „Jeśli już nie masz, to z pewnością będziesz miała bardzo trudne życie. Wyglądasz na człowieka który zawsze chce być numerem jeden i do tego jeszcze musi być najlepszy we wszystkim co robi”.- powiedział obserwując linie na mojej dłoni.

-„Co w tym złego?”- odrzekłam poirytowana faktem, że ktoś po paru sekundach patrzenia na moją rękę rozgryzł mnie tak trafnie.

– „To, że to zupełnie  nieosiągalne.  Nr.1  jest już od dawna zajęty”.

-„Tak? A niby przez kogo?”- zapytałam.

-„Jak to przez kogo? Przez Boga!”

       Dopiero po latach praktyki duchowej i studiowania filozofii wisznuickiej zaczynam rozumieć sens tej wydawać mogłoby się humorystycznej konwersacji. Trafia ona w sedno problemu i pokazuje go z innej, szerszej, filozoficznej perspektywy.  W końcu do mnie dociera, że moje wielkie zakusy chorobliwej perfekcyjności są po prostu rozpaczliwą próbą imitacji Boga. Próbą oszukania samego siebie i nieprzyjmowania do świadomości, że jestem tylko małą żywą istotą, jedną z paru miliardów żyjących na tej planecie. Zostałam wyposażona w niedoskonałe ciało, niedoskonały umysł i niedoskonałe zmysły. Wszystko to właśnie po to żeby nauczyć mnie pokory i pomóc zrealizować że konstytucjonalną pozycją każdego z nas nie jest bycie Bogiem lecz…SŁUGĄ. Nigdy Bogiem nie byliśmy ani nie będziemy (wbrew wszelkim impersonalistycznym teoriom filozoficznym). Nie będziemy więc najlepsi, pierwsi, perfekcyjni. A im szybciej to zrozumiemy tym szybciej staniemy się szczęśliwi. Tędy właśnie wiedzie droga do doskonałości- przez szczęście a nie przez meandry perfekcjonizmu.

       Psychologowie pewnie opisaliby to jako proces akceptacji siebie i swoich ograniczeń oraz słabości. Pokochania samego siebie i dawania sobie prawa do popełniania błędów.  Dopiero z tej pozycji rodzi się człowiek szczęśliwy i zdolny do czynów wielkich. Człowiek który po skończonej pracy siada,  patrzy na swoje dzieło i myśli „OK. Zrobiłem to jak potrafiłem najlepiej. Nauczyłem się nowych rzeczy jestem bogatszy o nowe doświadczenia. Następnym razem na pewno zrobię to jeszcze lepiej. Ale to będzie następnym razem. Tu i teraz dałem z siebie wszystko i otrzymałem piękny rezultat. Mam pełne prawo być z siebie zadowolony”.
IMG_7617bvb-horz

       A wiec, Moi Drodzy, oto moje NIEDOSKONAŁE ciasto marchewkowe. Jest smaczne, jest marchewkowe, jest aromatyczne i…. nie wierzę, że to piszę, ale… brakuje mu jeszcze dużo do perfekcji. Może ktoś z Was chce je udoskonalać? Zapraszam.

       Ja odpuszczam. Z wiekiem przychodzi mi trochę łatwiej. Leczenie z perfekcjonizmu przynosi w końcu jakieś efekty.  Akceptuję, że choć wiele rzeczy w życiu potrafię zrobić  „z efektem WOW” to ciasto marchewkowe do nich nie należy. Jest zaledwie poprawne. Opanuje się jednak (wybaczcie) i nie poświęcę kolejnych 5 kg. marchwi oraz następnych paru wieczorów na liczne próby udoskonalania i szukania złotej proporcji wszystkich składników tego wypieku.

Poświęcę ten czas za to na wypisanie wielkimi literami  i powieszenie sobie nad łóżkiem motta na nowy nadchodzący rok:

         Życie nie musi być idealne żeby było wspaniałe.
Masz prawo do błędów, masz prawo odpuścić, masz prawo być nieperfekcyjna,
MASZ PRAWO BYĆ SOBĄ.

life-does-no-efvvbbbvbbb-horz
Ps. Następnego dnia po południu w mojej kuchni.

-„Gdzie to ciasto co leżało tutaj rano na stole?”- pyta mój mąż.

-„Wyniosłam na kompostownik”.

– „No co ty? Dlaczego?!!! Ja cały dzień w pracy o nim myślałem. Zjadłem rano kawałek i było pyszne.”

No i masz Babo placek!

Pozdrawia Was serdecznie
Perfekcjonistka na odwyku
Trzymajcie za nią kciuki!



Sernik bez jajek- najlepszy!

sernik bez jajek       Właśnie wróciłam z kolejnego Kiermaszu Bożonarodzeniowego w szkole mojego syna. Odbywa się co roku i jest niezwykłym wydarzeniem dla całej lokalnej społeczności. „Ten wieczór ma w sobie coś niezwykłego”-usłyszałam kiedy po raz pierwszy 3 lata temu, jako mama pierwszoklasisty, zostałam poproszona o pomoc w organizacji przedsięwzięcia.  „Faktycznie. Tam dzieję się coś MAGICZNEGO” powiedziałam w domu, kiedy wróciłam wieczorem zmęczona lecz szczęśliwa. Od tej pory, co roku, wraz z mężem, z wielka przyjemnością przyłączamy się do tego wspólnego dzieła.

        Organizacja kiermaszu to przecież praca zespołowa dziesiątek osób. Od lat ma jasno określony cel- zebranie jak największej ilości pieniędzy na rzecz naszej lokalnej szkoły. To w jaki sposób pieniądze zostaną spożytkowane też jest od początku jasne i przejrzyste. Najczęściej są to bardzo potrzebne  a nietypowe inwestycje, na które nigdy nie starcza funduszy w  bardzo napiętym budżecie szkoły. Dzięki corocznym kiermaszom szkoła ma np. :2 interaktywne tablice, profesjonalny sprzęt nagłaśniający, nowy szkolny radiowęzeł  czy elektryczne pianino (tyle pamiętam, że zakupiono przez ostatnie lata a przecież historia tej imprezy  jest dużo dłuższa niż moje z nią obcowanie).sernik bez jajek        Zbiórka pieniędzy to jednak nie jedyny, a czasami nawet zastanawiam się czy aby główny cel tego przedsięwzięcia. Najistotniejszym jest, chyba jednak, integracja całej lokalnej społeczności. Wieczór ten nie byłby możliwy, gdyby nie zbiorowy wysiłek wielu, wielu osób. Jest przecież tak dużo do zrobienia. Po pierwsze- każda klasa wystawia swoje stoisko, gdzie sprzedawane są ozdoby świąteczne oraz inne rękodzieło wykonywane zarówno przez rodziców jak i dzieci. Przy wielu stoiskach zaangażowane są dzieci, nawet te najmłodsze- pomagają zarówno swoim mamom jak i nauczycielkom. Zachwalają, reklamują, zachęcają do zakupu. Ktoś maluje dzieciom buzie, ktoś sprzedaje rózgi św. Mikołaja, ktoś używane książki, ktoś wyrabianą przez siebie biżuterię, ktoś kosmetyki które udało mu się zdobyć w  zakładzie pracy jako dotację dla szkoły a ktoś śliczne babeczki w kształcie bałwanków i reniferów. Ktoś zachęca do zakupu ciasteczek z wróżbą a ktoś do wpłaty na szczepionki dla dzieci z Afryki. A wśród tych wszystkich stoisk i gwaru – tłumy autochtonów- wrzucające pieniądze do licznych skarbonek, skrzyneczek. woreczków, sakiewek i pudełek- aż miło popatrzeć.

        A kiedy już wszyscy kupujący wydadzą prawie wszystkie pieniądze i zmęczą się trochę mogą odpocząć w wyczarowanej przez mamy z Rady Rodziców kawiarni. Tego dnia zamienia się w nią pięknie udekorowana i nastrojowo oświetlona świecami stołówka szkolna. Można tam zakupić upieczone przez licznych rodziców i dzieci ciasta (my z synkiem piekliśmy  sernik z dzisiejszego przepisu 🙂 ) oraz inne wigilijne przysmaki jak barszczyk, pierogi czy kutia. Wszystkim zarządza przesympatyczna Pani Kasia prowadząca na co dzień szkolny sklepik.  Przy licznych stolikach siedzi wiele gości a wszyscy rozmawiają o jednym- o nadchodzącej LICYTACJI- najważniejszym punkcie całego wieczoru. Wystawiane są na niej przedmioty zrobione lub podarowane przez lokalną społeczność  a potem przez nią chętnie licytowane i kupowane. Przez cały dzień każdy może obejrzeć je z bliska w pięknie udekorowanej i oświetlonej sali gimnastycznej. A jest co podziwiać: są prace malarskie lokalnych artystów (wylicytowaliśmy jedna z nich zeszłego roku z moim mężem), są stroiki świąteczne (tak piękne, ze nie powstydziłaby się ich najlepsza warszawska kwiaciarnia) są bombki i  wazony ozdabiane metoda decoupage (wytwarzane przez cały rok przez zdolną Panią Sekretarkę). Są bombki z autografami znanych ludzi, są święte obrazy wyszywane przez „lokalne Babcie”, są ceramiczne i drewniane anioły, żywe i sztuczne choinki i wiele, wiele innych atrakcji.

       O wszystko to „bije się” cała lokalna społeczność na czele z Burmistrzem, Proboszczem  i innymi osobami na co dzień niekoniecznie związanymi ze szkołą. Licytację  z dużą dawką dobrego humoru prowadza od lat dwaj Panowie: Dyrektor szkoły oraz nauczyciel WF-u. Jest podczas tej licytacji dużo śmiechu ale i całkiem sporo zaciętej walki, na duże ( jak dla tej wiejskiej, nie za bogatej przecież społeczności ) pieniądze. Na przykład w tym roku, podarowany przez nas, przepiękny obraz olejny przedstawiający Madonnę z Dzieciątkiem wylicytowany został  za ponad tysiąc złotych(!). Za paręset złotych każdy, sprzedano też wiele stroików i ozdób.

       Ale najciekawsze dla mnie przy całej aukcji jest niezwykłe zaufanie jakim ta społeczność darzy się nawzajem. Osoby, które wylicytowały przedmioty odbierają je na miejscu z rąk Dyrektora szkoły ale nie płacą za nie natychmiast. Na załatwienie spraw finansowych każdy ma jeszcze parę dni aby na spokojnie podejść do sekretariatu szkolnego i uregulować należność. Dostaje się wtedy odpowiednie pokwitowanie oraz serdeczny uścisk dłoni dyrektora w  podziękowaniu za wsparcie szkoły.sernik bez jajek        Zwieńczeniem całego wieczoru jest, wystawiane ( co roku inne) przepiękne przedstawienie jasełkowe. Biorą w nim udział dzieci od zerówki po ostatnie klasy gimnazjum (czasami również dorośli). Nad wszystkim czuwa sympatyczna „Pani od religii”.  Przygotowania trwają miesiącami, wykonywane są oryginalne dekoracje (przy udziale innych nauczycieli i rodziców), mamy szyja  stroje. Dzieci powtarzają role na licznych próbach. Przedstawieniu towarzyszy przepiękna muzyka, czasami nawet wykonywana na żywo. To blisko godzinne widowisko często budzi wśród widowni wzruszenie, zadumę czy nawet salwy śmiechu. Sala gimnastyczna pęka w szwach a młodzi aktorzy dostają owacje na stojąco.

     Szkoła pustoszeje powoli. Każdy ma przecież coś do zabrania, posprzątania, załatwienia, zapakowania do samochodu. Część rodziców już umawia się na następny dzień aby pomóc porządkować szkołę, przecież od poniedziałku- musi zacząć funkcjonować ona nie jako kawiarnia, dom aukcyjny czy teatr ale jako zwykła jednostka oświatowa. A może jednak nie taka zwykła?  Może wyjątkowa?

sernik bez jajek       W poniedziałek odbierając syna ze szkoły, odwiedzę sekretariat i  dowiem się pewnie ile razem uzbieraliśMY pieniędzy. I zapewniam Was, że dla nas wszystkich to nie suma będzie ważna ale właśnie to wielkie MY na końcu wyrazu. Bo jakby nie liczyć to największe korzyści wynikające z tego wieczoru okazują się zupełnie niematerialne.

       Kiedy głęboko się zastanowić to najważniejsze w Kiermaszu było przecież to, że: zrobiliśMY coś wspólnie jako społeczność, mieliśMY z tego dużo frajdy, pomogliśMY sobie nawzajem, poznaliśMY się lepiej, byliśMY RAZEM.  Tego magicznego wieczoru nie było „Wy”, nie było „Oni” … BYLIŚMY tylko  „MY”- a to jest przecież bezcenne- warte dużo więcej niż wszystkie zebrane pieniądze. To jest właśnie MAGIA tego przedsięwzięcia! sernik bez jajek       A dla Was mam dziś „magiczny” przepis na sernik, który mój synek wybrał jako nasz tegoroczny ” kulinarny wkład” w kiermasz szkolny. Sernik ten piekę od tak wielu lat, że mogę to robić z zamkniętymi oczami. Nie potrzebuję, żadnych proporcji, żadnej wagi, żadnego odmierzania składników. Taka umiejętność w normalnym życiu jest wielką zaletą, w blogowym świecie wirtualnym, niestety- wielkim przekleństwem. Bo kto z Was chciałby usłyszeć przepis typu: „weź tyle twarogu ile znajdziesz w lodówce, dodaj do niego trochę masła, odpowiednią ilość cukru, nie za dużo kaszy manny……”? Kto?- Nikt.

         Dlatego byłam grzeczna i piekąc wczoraj sernik do „kiermaszowej kawiarenki”(sprzedany do ostatniego okruszka!) zapisałam dla Was wszystko dokładnie. Proszę wiec bardzo-  oto najlepszy i najprostszy sernik bez jajek jaki znam. W sam raz na nadchodzące Święta, na które życzę wam dużo MAGII!