
Były intensywne, trwały za krótko, szybko się skończyły. Jak to wakacje. Zostaną po nich fotografie i wspomnienia. Co zapamiętałam z mojego pierwszego pobytu w tym pięknym kraju?

Przede wszystkim wszechogarniający spokój i ciszę. Chorwaci jak żaden inny znany mi naród basenu Morza Śródziemnego nie wypoczywają przy głośnej muzyce. Jakie to błogosławieństwo (nawet w kurortach) słuchać na plaży szumu fal i pieśni mew zamiast uporczywego „umpa,umpa!!” lub basowego „bum,bum,bum!”, które aż wywraca trzewia. W Chorwacji nigdzie nie doświadczyłam „przemocy muzycznej” i choćby tylko za to pokochałam ten kraj miłością bezgraniczną. Nie przeszkadzały mi koncertujące wieczorami cykady czy wyśpiewujące swoje melodie miejscowe koty, nie przeszkadzały krzyki miejscowych dzieci skaczących ze skał na 5 metrową głębię.

Chorwacja miała mi jednak dużo więcej do zaoferowania niż tylko ciszę, którą tak cenię. Zapamiętam z tych wakacji przede wszystkim wioskę na północnym wybrzeżu, niedaleko Senj- taką małą, że wszyscy mieszkańcy się tu znają i mówią sobie oraz turystom „Dobar Dan”.

Jedyna prowadząca do wioski droga jest tak wąska, że nie potrafią minąć się na niej dwa samochody. Jest też tak kręta, że liczne zakręty trzeba wykręcać pod stromą górkę na dwa razy. Wiedzie nad wysokim, kamienistym urwiskiem. Jazda po niej jest tak ekstremalnym przeżyciem, że kiedy w końcu dotrzesz na miejsce masz ochotę zamieszkać tu na wieczność byleby po tej drodze nie jechać jeszcze raz.

Nie jest to jednak takie proste, gdyż w wiosce nie ma żadnego sklepu lub choćby kiosku. Jeśli jednak znasz tutejsze zwyczaje to codzienne podróżowanie drogą może Cię ominąć. Wystarczy zapytać miejscowych aby się dowiedzieć, że w każdy wtorek i czwartek, niewielką ciężarówką (jak on tego dokonuje po tej drodze?!)przyjeżdża Marko z warzywami a w poniedziałki, środy i piątki- piekarz z lokalnym chlebem. Że w sobotę można kupić tu lody dowiesz się od chmary lokalnych dzieciaków.
O której przyjeżdżają samochody? Tego się nie dowiesz- bo co to za różnica. Wioska jest tak mała a wszystkie plaże tak blisko tej drogi, że po prostu usłyszysz nadjeżdżający i trąbiący przed każdym domem samochód. Ceny w samochodach bardzo przyzwoite porównywalne z tymi w Konzumach (czyli lokalnych supermarketach).

Chorwacki chleb niestety bardzo mnie rozczarował i pomimo każdorazowych zapewnień piekarza, że następnym razem przywiezie „tiomnyj” chleb, za każdym razem stawałam się posiadaczką takiej samej watowatej, miękkiej, napompowanej bułki tylko w o ton ciemniejszym kolorze.
Nie zawiodłam się jednak na chorwackich owocach i warzywach. W lipcu królują tu brzoskwinie, nektarynki, pyszne śliwki, wszechobecne arbuzy oraz zaczynają się świeże figi. Tak pysznych fig jak w Chorwacji nie jadłam nigdzie indziej. Żałowałam, że w całej wiosce owoce były jeszcze malutkie a dojrzewały tylko na jednym drzewie w opuszczonym gaju figowym. W dzień spotkać można było tam ściągnięte słodkim zapachem roje pszczół a wieczorem stado pięknych saren szukających opadniętych owoców wśród kamieni.
W licznych przydomowych ogródkach wypatrzyłam jeszcze drzewa czereśniowe, migdałowe, oliwne, grusze, jabłonie i śliwy, jednak figowców jest tu najwięcej.

Bardzo dużo też tu winogron. Pensjonat w którym mieszkam cały jest porośnięty winoroślą, każdy pokój ma taras i balustrady owinięte kiściami winogron. Można zrywać je i wrzucać prosto do porannej owsianki. Na nieodległej wyspie Rab gdzie byliśmy przez parę dni praktycznie każdy przydomowy ogród zacieniony jest specjalnym parkanem z winorośli, zwisają one całymi kaskadami nad głowami gości w restauracyjnych ogródkach czy po prostu nad parkingami przed pensjonatami. Bardzo to malownicze.

Woda w Adriatyku ma piękny lazurowy kolor i jest niesamowicie zasolona, dzięki temu chyba tak czysta i przejrzysta. W „naszej” wiosce, która jest tak właściwie portem, morze jest spokojne, bez fali, brzeg kamienisty, urwisty. Widać dokładnie dno i żyjące na nim stworzenia choć jest tu przecież głęboko nawet na 4 metry. Mamy tu jeżowce i nieliczne meduzy, duże ławice ryb mniejszych i większych. Rano i wieczorami można wypatrzeć z odległości 40-50m delfiny. W zatoce mieszkają zaledwie 2 mewy, ogromne, rozpiętością skrzydeł dorównują rozłożonym ramionom mojego dziesięcioletniego synka. Była to chyba para bo bardzo o siebie dbała i dzieliła się zdobytym jedzeniem, nie hałasowały jak nasze bałtyckie ptaki lecz w dziwny sposób wieczorami „śpiewały” naśladując różne otaczające nas dźwięki.

Portu w wiosce pilnuje codziennie wieczorem rudy kot. Czuje się tu u siebie i potrafi rozłożyć na środku drogi tak że trzeba uważać aby nie przejechać mu po ogonie, którego nie ruszy nawet o cal. Kot czeka na swojego właściciela, staruszka, który jako ostatni zawsze po zmierzchu, najwolniej ze wszystkich, wiosłową a nie motorową łodzią przybija do wybrzeża. Nigdy nie ma ze sobą złowionych ryb wygląda jakby wypływał w morze z przyzwyczajenia, dla szczerej przyjemności. Sylwetka jego łodzi zmierzającej do portu codziennie towarzyszyła mi w moich wieczornych fotograficznych spacerach po wiosce.

Żona właściciela łodzi oraz rudego kota usiłowała mi po chorwacki opowiedzieć historię wioski ale niestety niewiele z tego zrozumiałam. Wioseczka jest malutka liczy wszystkiego parędziesiąt domów z czego większość to domy letniskowe i pensjonaty. Trzon i centrum osady stanowi malutki placyk z plażą, małą kapliczką i budką telefoniczną. Od placu odchodzi gęsta plątanina krętych schodków wiodących do malowniczych starych, często niezamieszkałych i popadniętych w ruinę domków. Stałych mieszkańców zostających tu na zimę jest równo 15 (wliczając w to rudego kota). Ale jeszcze 30 lat temu była w wiosce i szkoła i sklep i nawet oddział poczty. Teraz jednak młodzi stąd uciekają nie widząc przyszłości wioska żyje wyłącznie z turystów przyjeżdżających latem.

Nigdy się tu nie przelewało, ziemi tu tak mało, a dostęp do morza tak utrudniony, że jako pierwsi na tych terenach osiedlali się wygnańcy oraz najubożsi. Przenosili tysiące kamieni zakrywających ziemię, formując z nich na stromym wybrzeżu kilometrowe murki (charakterystyczne dla tego regionu kraju), które chroniły ich małe nieurodzajne poletka od wiatrów wywiewających tu wysuszoną ziemię w morze. Była ona dla osadników tak cenna, że pakowali ją do worków i przechowywali w zimie w swoich malutkich chałupkach. 
A wiatry potrafią tu wiać potężne. Szczególnie lokalna BORA zawsze wiejąca z lądu w stronę morza potrafi być niszcząca i dąć z wielką siłą. W porywach nawet do 180 km/godz. Doświadczyliśmy Bory podczas naszego krótkiego pobytu w wiosce. Z dnia na dzień spokojna lazurowa tafla morza zmieniła się w skłębioną licznymi grzywami fal toń. Wystarczyło ubrać się cieplej siąść w osłoniętym od wiatru miejscu by przez długie godziny obserwować jak wiatr maluje na powierzchni wody niesamowite obrazy. Mój mąż nazwał to zjawisko „wodnymi fajerwerkami”, syn naszych przyjaciół „morskimi akwarelami”. Ja nie znalazłam właściwych słów aby to opisać. Jednak po tym co zobaczyłam wybaczyłam BORA wszystko. Nawet to, że była tak silna, że w nocy nie mogłam otworzyć drzwi od swojego pokoju bo były od zawietrznej strony, buty zaś po które właśnie mi się nie udało wyjść, zbierałam następnego ranka wśród kamieni w promieniu kilometra. Tak szybko jak się pojawiła BORA zniknęła i już po dwóch dniach mieliśmy znów wspaniałą pogodę, słońce i tylko woda w morzu stała się zimniejsza bo wiatr przemieszał ją niemiłosiernie.

Nie złamało się żadne drzewo, żaden kamień w układanych setkę lat temu murkach się nie przesunął. Wszystko tu przywykło do takich zmian pogody i silnych podmuchów (choć te których doświadczyliśmy podobno były bardzo niewielkie). Kierunek wiejących wiatrów widać tu po rosnących nad woda sosnach ich gałęzie pomimo niszczącego wpływu słonej wody wyginają się w stronę morza aby nie stanowić oporu dla wiejącej z lądu Bory.

Całe życie w wiosce toczy się bez oporu, niespiesznie, prosto i powtarzalnie. Dojrzeją figi, opadną migdały, z oliwek powstanie oliwa, wyjadą turyści, łodzie zostaną wciągnięte na ląd , przymocowane sznurami do nabrzeża tak aby nie zniszczyły ich silne wiatry. Rudy kot przezimuje na kanapie wraz z para staruszków aby po marcowych Borach towarzyszyć im w restaurowaniu i malowaniu wszystkiego co przez zimę zniszczyła morska słona woda. Potem przyfrunie nad zatokę ta sama para mew, uwije gniazdo gdzie złoży jaja. Wiosną pojawią się młode a wraz z nimi pierwsze warzywa w przydomowych ogródkach. W końcu przyjdzie lato i wioska zacznie tętnić życiem. Do zatoki przypłyną delfiny a do pensjonatów turyści. Sarny przyprowadzą swoje młody na ucztę do figowego gaju. Kilometry rozmarynowych wysokich parkanów wypuszczą nowe zielone pięknie pachnące pędy. Zakwitnie lawenda i pojawi się Marco w swojej rozklekotanej, pełnej owoców, ciężarówce na krętej drodze.
Wypatrujcie i nas, bo wrócimy tu na pewno! Tak jak większość osób, które urzekł czar tego miejsca. A Wy gdzie spędzacie swoje wakacje? Pochwalcie się.



Dla nas „ludzi Północy” pomarańcze to po prostu pomarańcze, cytryny to cytryny a mandarynki dzielą się na te z pestkami i te bez. Jednak dla przeciętnego Sycylijczyka- rodzina owoców cytrusowych jest jak jego własna: wielopokoleniowa, z dużą ilością kuzynów, kuzynek, cioć, wujków, stryjków i innych powinowatych. Fotografując ostatnio różne odmiany cytrusów dla sycylijskiej firmy
Bogactwo sycylijskich cytrusowych smaków oraz naszą indolencję w tej kwestii najlepiej uzmysłowić sobie na przykładzie polskich jabłek. Wyobraźcie sobie, że przychodzicie na wasz lokalny bazar i znajdujecie tam tylko jedną odmianę „plastikowych”, woskowanych, zielonych, nowozelandzkich jabłek. Nikt nawet nie słyszał o waszych ulubionych papierówkach, antonówkach czy malinówkach. Nie ma koszteli, szarej renety, landsberskiej, boikenów! Nie ma nawet popularnych „nowoczesnych” kortlandów ani czempionów czy ligoli. Są tylko „jabłka”. Brzmi jakby Wam ktoś nagle zabrał prawo wyboru a świat wokoło przestał być kolorowy??



Oprócz rudych (czyli czerwonych) i blondynek mamy jeszcze gorzkie pomarańcze. Owoce tej odmiany faktycznie są gorzkie z gruba niezwykle aromatyczną skórką oraz dużą ilością pestek. Używa ich się głównie do wyrobu dżemów i marmolad, choć niektórzy Sycylijczycy (na Sycylii bardzo ceni się gorzkie smaki w kuchni) jedzą je prosto z drzewa. To również najbardziej odporne ze wszystkich na Sycylii drzew cytrusowych. Stąd na jego pniach szczepi się prawie wszystkie inne odmiany. Jeśli zasadzisz pestkę jakiejkolwiek odmiany szczepionej na gorzkiej pomarańczy wyrośnie nie ta odmiana a właśnie gorzka pomarańcza (jeśli nic nie pomieszałam choć upewniałam się 3 razy, takie mi się to wydawało dziwne). Dlatego pomarańcze w sadach rozmnaża się szczepiąc z gałązek a nie sadząc z pestek (zupełnie tak samo jak nasze jabłonie).
Choć osobiście, uznaje się za wielbiciela cytrusów, dopiero na Sycylii zrozumiałam jak różnorodnie i pysznie mogą smakować te owoce. Kiedy masz tą niesamowitą okazję wędrować po sadach i smakować różnych odmian prosto z drzew- natychmiast dostrzegasz pomiędzy nimi ogromne różnicę. Uczysz się nie tylko różnych smaków i aromatów ale również kształtów, kolorów i gabarytów. Niektóre odmiany rosną kiściami jak winogrona, niektóre na pojedynczych cieniutkich gałązkach. Jedne drzewa są wielkie i rozłożyste inne malutkie i uginające się pod ciężarem owoców. Wszystkie jednakowo ciekawe, intrygujące i piękne. Przez pierwsze dwa dni w tym cytrusowym raju zachowywałam się jak japoński turysta, fotografowałam wszystko, absolutnie wszystko co objawiło się przed moim obiektywem. Dopiero po dwóch dniach ochłonęłam i zaczęłam robić to po co tam tak naprawdę pojechałam.
Wróciłam z głową pełną wiedzy i laptopem wypełnionym tysiącem zdjęć oraz wielkim nadbagażem dodatkowo zabranych do fotografowania owoców. Przywiozłam z Sycylii mnóstwo wspomnień, niesamowity materiał do mojego portfolio oraz nowe, piękne przyjaźnie. Przywiozłam jeszcze jedną bezcenna dla mnie rzeczy.






Na jednej ze ścian mojej kuchni wisi duża korkowa tablica. Na tej tablicy czas zatrzymał się parę lat temu. Trudno dokładnie określić kiedy to było. Pewnie wtedy kiedy cała moja codzienna logistyka przeniosła się do telefonu i kalendarza google? A może niepostrzeżenie wtedy, kiedy papierowa informacja zaczęła wymierać i zastąpiła ją ta elektroniczna? A może wtedy kiedy sprawiliśmy sobie zestaw magnesów na lodówkę i tam przypinamy aktualne rysunki i informacje ze szkoły mojego dziecka? Trudno powiedzieć, bo zestaw tablicowy jest niesamowicie różnorodny i wielowarstwowy. Postanowiłam zrobić tam ostatnio porządek.
Aż wreszcie w samiutkim rogu tablicy z dala od całego zamieszania wisiała mała żółta niepozorna karteczka- weteranka tej tablicy. Weteranów można poznać po dużej ilości dziurek. Tutaj naliczyłam ich aż 15. Spokojnie można przyjąć, że dziurki po szpilkach są miarą czasu jaki karteczka spędziła na tablicy. Z moich obliczeń wynika, że 1 dziurka= około 1 rok. Na karteczce widnieje krótki przepis- wypisany wprawną ręką (nie moją), pięknym okrągłym pismem. Właściwie to tylko tytuł: „CIASTECZKA LENY” a pod nim proporcje paru prostych składników.
W zeszycie do którego przepis miał trafić pełno jest imion figurujących przy tytułach dań. Ten zeszyt to kawał historii mojego życia, tej najciekawszej, która rozegrała się w dziesiątkach kuchni na całym świecie. Przejrzałam zeszyt od deski do deski, żeby sprawdzić czy moja pamięć płata mi już figle. Ale nie. Nadal pamiętam i rozpoznaję wszystkie imiona wypisane obok tytułów dań. Stają mi natychmiast przed oczami: ich twarze, sytuacje, kuchnie, kraje a nawet zapachy które towarzyszyły naszym spotkaniom.

