Co robię kiedy mnie tutaj (czyli na blogu) dla Was nie ma??? Otóż nie próżnuję wcale. Oprócz uczenia innych fotografii kulinarnej (co uwielbiam robić) sama również dużo fotografuję, głównie na zlecenia magazynów i klientów. To już lubię robić niestety dużo mniej bo taka praca (wbrew pozorom) jest bardzo trudna a często nawet stanowi nie lada wyzwanie.
Szczególnie jeśli klient nie do końca potrafi sprecyzować swoje oczekiwania lub, co gorsza, klient dokładnie wie czego chce a Tobie się wydaje, że takich oczekiwań spełnić po prostu nie potrafisz. Taka sytuacja właśnie przydarzyła mi się ostatnio kiedy fotografowałam dla pięknego polskiego magazynu Weranda Country. Tematem materiału i sesji miał być prosty, robiony w domu nabiał. Och! Nabiał uwielbiam i bardzo lubię go fotografować. Na moim blogu znajdziecie wiele zdjęć prostych i czystych w formie, wręcz minimalistycznych, „białych na białym” – bo tak moim zdaniem najlepiej pokazać całe piękno nabiału. Spójrzcie tutaj i tutaj i tutaj.
A tu niestety- klapa. Oto co usłyszałam od przesympatycznej Pani Redaktor- „Pani Kingo- robi Pani cudowne zdjęcia, bardzo nam się podobają- dlatego chcemy z Panią współpracować ale… poprosimy o zdjęcia bardzo kolorowe (nie białe, nawet nie w jednym czy dwóch kolorach im ich więcej tym lepiej), niech zdjęcia nie będą proste, niech się na nich dużo dzieje (podarujmy sobie minimalizm), proszę nie używać małej głębi ostrości (dla niewtajemniczonych tzn. „nie rozmywać za bardzo tła”), trochę bałaganu i chaosu nie zaszkodzi i niech Pani, broń Boże, nie używa białego tła! „. Na początku przez chwilę pomyślałam, że to jakiś żart i ktoś mnie po prostu „wkręca”. Jakby nie patrzeć, Pani Redaktor właśnie jednym tchem kazała mi złamać parę zasad o których na co dzień uczę swoich kursantów oraz zrobić zdjęcia, które są zupełnym zaprzeczeniem moje stylu, a co bardziej-mają się tak do niego jak kwiatek do kożucha. Kiedy już zrozumiałam, że to nie żart- pierwszą moją reakcją było po prostu – NIE! Jednak kiedy się otrząsnęłam i wyłączyłam emocje (jakbym miała je zidentyfikować to chyba była mieszanka paniki i urażonego ego) to stwierdziłam „A WŁAŚCIWIE TO CZEMU NIE?”.
Oto jest ciekawe wyzwanie: zrobić coś, co łamie większość twoich tez i wygodnych schematów jak twoja fotografia wyglądać powinna. Zmierzyć się z oczekiwaniami klienta, które są zupełnie wbrew Tobie i postarać się stworzyć coś co zadowoli i klienta i pomoże Ci samemu się rozwinąć, udowodnić sobie, że potrafisz coś innego. Zakasałam więc rękawy, przyjęłam wyzwanie, wsadziłam ego do kieszeni i ruszyłam do pracy.
Oto efekt! Możecie go również (wraz z moimi autorskimi przepisami na pyszne domowe sery) zobaczyć w sierpniowym wydaniu Weranda Country. Zapraszam bo numer jest już w kioskach. W ostatecznym rozrachunku: klient jest zadowolony, moje portfolio się poszerzyło i ja stałam się bogatsza o nowe doświadczenie. A Wy co sądzicie? Udało mi się?
Ps. Te piękne zgrabne nogi nie należą (niestety!) do mnie lecz do Jadwigi Bernie, jednej z moich cudownych kursantek, która dzielnie asystowała mi przy sesji dla Werandy za co jej serdecznie dziękuję. Jadwigo- gdyby nie Ty- nie dałabym rady.
Moje wakacje w Chorwacji wypadły w samym środku sezony truskawkowego. Jak cudnie w Chorwacji nie było to miała jeden mankament- nie było tam już truskawek. Po powrocie nadrabiam więc niedosyt truskawkowy szukając ich resztek w zarośniętym chwastami ogródku (niby susza i upały, nic nie rośnie a chwasty jednak dają radę) czy kupując ich ostatnie sztuki za niebotyczne sumy na lokalnym bazarku.
Delektuje się nimi jedząc tak jak lubię najbardziej- z prostym jogurtowym deserem, który trochę przypomina serek homogenizowany (ale tylko trochę). Zapewne wiecie, że jestem fanką prostego nabiału robionego w domu i ten przepis idealnie wpisuje się w te upodobania. Pierwowzór pochodzi z kuchni indyjskiej, gdzie taki przysmak z odcedzonego jogurtu nazywany jest śrikhand i najczęściej serwowany jest nie z owocami lecz cukrem i szafranem. Uwielbiam też jego wersję serwowaną ze świeżym indyjskim słodkim jak ulepek mango (wtedy nawet nie potrzeba cukru aby złamać kwaśność jogurtu). Jeśli nie macie już truskawek, nie szkodzi, użyjcie innych sezonowych owoców- malin, borówek, jagód.
To naprawdę jest dziecinnie proste i musi się udać. Nie potrzebujecie robić sami jogurtu (choć to przecież takie łatwe i czemu nie spróbować) wystarczy sklepowy naturalny zwykły jogurt (np. Danone) chwila cierpliwości w oczekiwaniu na odsączenie i już możecie cieszyć się wspaniałym deserem.
Jeśli zamiast cukru użyjecie ksylitolu, miodu lub syropu z agavy będzie również bardzo zdrowy. Z pozostałej po odsączaniu jogurtu serwatki wyczarujecie pyszną lemoniadę idealną na lipcowe upały. Opis jak ją zrobić w rameczce pod przepisem.
DESER JOGURTOWO-TRUSKAWKOWY
(z nutką wanilii i limonki)
3 szkl. jogurtu naturalnego (ja używam takiego, ale może też być kupny wtedy użyj 2x duże opakowanie) 4 łyżki cukru pudru (lub miodu, ksylolitu, syropu z agavy lub mniej lub więcej do smaku) 1/2 laski wanilii (lub łyżeczka cukru wanilinowego) 1/2 łyżeczki skórki otartej z limonki (lub cytryny, choć limonka jest tu rewelacyjna) truskawki lub inne miękkie sezonowe owoce (maliny, borówki, jagody, mango(!!!), banany, brzoskwinie, poziomki)
1. Dno sitka lub durszlaka wyłóż parokrotnie złożona gazą lub tetrową ściereczką, wlej jogurt. Ustaw sitko na misce do której będzie ściekała odsączona serwatka. Zostaw na noc, może być na blacie w kuchni lub w lodówce. Więcej o odsączaniu jogurtu przeczytasz tutaj.
2. Rano otrzymasz gęsty jogurt konsystencji serka do smarowania pieczywa. Przełóż go z sitka do miseczki i dokładnie wymieszaj łyżką do uzyskania kremowej konsystencji, jeśli wolisz konsystencję rzadszą dodaj trochę serwatki z miski i wymieszaj energicznie.
3. Do miski z odsączonym jogurtem, dodaj cukier, wanilię i otartą skórkę, wymieszaj.
4. Wsyp do jogurtu owoce, wymieszaj i podawaj natychmiast lub schłodź jeszcze w lodówce.
5. Możesz część owoców zmiksować i dodać do jogurtu, wtedy deser będzie miał cudowny różowy kolor.
Nie wylewaj serwatki z odsączonego jogurtu. Zrób z niej lemoniadę. Wymieszaj serwatkę w proporcji pół na pół ze schłodzona gazowaną lub naturalną wodą , dodaj cukru, mięty, reszty otartej skórki i soku z limonki (której używałeś do deseru). Przed podaniem włóż do szklanek kostki lodu i plasterki truskawek. Otrzymasz napój idealny na letnie upały.
Były intensywne, trwały za krótko, szybko się skończyły. Jak to wakacje. Zostaną po nich fotografie i wspomnienia. Co zapamiętałam z mojego pierwszego pobytu w tym pięknym kraju?
Przede wszystkim wszechogarniający spokój i ciszę. Chorwaci jak żaden inny znany mi naród basenu Morza Śródziemnego nie wypoczywają przy głośnej muzyce. Jakie to błogosławieństwo (nawet w kurortach) słuchać na plaży szumu fal i pieśni mew zamiast uporczywego „umpa,umpa!!” lub basowego „bum,bum,bum!”, które aż wywraca trzewia. W Chorwacji nigdzie nie doświadczyłam „przemocy muzycznej” i choćby tylko za to pokochałam ten kraj miłością bezgraniczną. Nie przeszkadzały mi koncertujące wieczorami cykady czy wyśpiewujące swoje melodie miejscowe koty, nie przeszkadzały krzyki miejscowych dzieci skaczących ze skał na 5 metrową głębię.
Chorwacja miała mi jednak dużo więcej do zaoferowania niż tylko ciszę, którą tak cenię. Zapamiętam z tych wakacji przede wszystkim wioskę na północnym wybrzeżu, niedaleko Senj- taką małą, że wszyscy mieszkańcy się tu znają i mówią sobie oraz turystom „Dobar Dan”.
Jedyna prowadząca do wioski droga jest tak wąska, że nie potrafią minąć się na niej dwa samochody. Jest też tak kręta, że liczne zakręty trzeba wykręcać pod stromą górkę na dwa razy. Wiedzie nad wysokim, kamienistym urwiskiem. Jazda po niej jest tak ekstremalnym przeżyciem, że kiedy w końcu dotrzesz na miejsce masz ochotę zamieszkać tu na wieczność byleby po tej drodze nie jechać jeszcze raz.
Nie jest to jednak takie proste, gdyż w wiosce nie ma żadnego sklepu lub choćby kiosku. Jeśli jednak znasz tutejsze zwyczaje to codzienne podróżowanie drogą może Cię ominąć. Wystarczy zapytać miejscowych aby się dowiedzieć, że w każdy wtorek i czwartek, niewielką ciężarówką (jak on tego dokonuje po tej drodze?!)przyjeżdża Marko z warzywami a w poniedziałki, środy i piątki- piekarz z lokalnym chlebem. Że w sobotę można kupić tu lody dowiesz się od chmary lokalnych dzieciaków.
O której przyjeżdżają samochody? Tego się nie dowiesz- bo co to za różnica. Wioska jest tak mała a wszystkie plaże tak blisko tej drogi, że po prostu usłyszysz nadjeżdżający i trąbiący przed każdym domem samochód. Ceny w samochodach bardzo przyzwoite porównywalne z tymi w Konzumach (czyli lokalnych supermarketach).
Chorwacki chleb niestety bardzo mnie rozczarował i pomimo każdorazowych zapewnień piekarza, że następnym razem przywiezie „tiomnyj” chleb, za każdym razem stawałam się posiadaczką takiej samej watowatej, miękkiej, napompowanej bułki tylko w o ton ciemniejszym kolorze.
Nie zawiodłam się jednak na chorwackich owocach i warzywach. W lipcu królują tu brzoskwinie, nektarynki, pyszne śliwki, wszechobecne arbuzy oraz zaczynają się świeże figi. Tak pysznych fig jak w Chorwacji nie jadłam nigdzie indziej. Żałowałam, że w całej wiosce owoce były jeszcze malutkie a dojrzewały tylko na jednym drzewie w opuszczonym gaju figowym. W dzień spotkać można było tam ściągnięte słodkim zapachem roje pszczół a wieczorem stado pięknych saren szukających opadniętych owoców wśród kamieni.
W licznych przydomowych ogródkach wypatrzyłam jeszcze drzewa czereśniowe, migdałowe, oliwne, grusze, jabłonie i śliwy, jednak figowców jest tu najwięcej.
Bardzo dużo też tu winogron. Pensjonat w którym mieszkam cały jest porośnięty winoroślą, każdy pokój ma taras i balustrady owinięte kiściami winogron. Można zrywać je i wrzucać prosto do porannej owsianki. Na nieodległej wyspie Rab gdzie byliśmy przez parę dni praktycznie każdy przydomowy ogród zacieniony jest specjalnym parkanem z winorośli, zwisają one całymi kaskadami nad głowami gości w restauracyjnych ogródkach czy po prostu nad parkingami przed pensjonatami. Bardzo to malownicze.
Woda w Adriatyku ma piękny lazurowy kolor i jest niesamowicie zasolona, dzięki temu chyba tak czysta i przejrzysta. W „naszej” wiosce, która jest tak właściwie portem, morze jest spokojne, bez fali, brzeg kamienisty, urwisty. Widać dokładnie dno i żyjące na nim stworzenia choć jest tu przecież głęboko nawet na 4 metry. Mamy tu jeżowce i nieliczne meduzy, duże ławice ryb mniejszych i większych. Rano i wieczorami można wypatrzeć z odległości 40-50m delfiny. W zatoce mieszkają zaledwie 2 mewy, ogromne, rozpiętością skrzydeł dorównują rozłożonym ramionom mojego dziesięcioletniego synka. Była to chyba para bo bardzo o siebie dbała i dzieliła się zdobytym jedzeniem, nie hałasowały jak nasze bałtyckie ptaki lecz w dziwny sposób wieczorami „śpiewały” naśladując różne otaczające nas dźwięki.
Portu w wiosce pilnuje codziennie wieczorem rudy kot. Czuje się tu u siebie i potrafi rozłożyć na środku drogi tak że trzeba uważać aby nie przejechać mu po ogonie, którego nie ruszy nawet o cal. Kot czeka na swojego właściciela, staruszka, który jako ostatni zawsze po zmierzchu, najwolniej ze wszystkich, wiosłową a nie motorową łodzią przybija do wybrzeża. Nigdy nie ma ze sobą złowionych ryb wygląda jakby wypływał w morze z przyzwyczajenia, dla szczerej przyjemności. Sylwetka jego łodzi zmierzającej do portu codziennie towarzyszyła mi w moich wieczornych fotograficznych spacerach po wiosce.
Żona właściciela łodzi oraz rudego kota usiłowała mi po chorwacki opowiedzieć historię wioski ale niestety niewiele z tego zrozumiałam. Wioseczka jest malutka liczy wszystkiego parędziesiąt domów z czego większość to domy letniskowe i pensjonaty. Trzon i centrum osady stanowi malutki placyk z plażą, małą kapliczką i budką telefoniczną. Od placu odchodzi gęsta plątanina krętych schodków wiodących do malowniczych starych, często niezamieszkałych i popadniętych w ruinę domków. Stałych mieszkańców zostających tu na zimę jest równo 15 (wliczając w to rudego kota). Ale jeszcze 30 lat temu była w wiosce i szkoła i sklep i nawet oddział poczty. Teraz jednak młodzi stąd uciekają nie widząc przyszłości wioska żyje wyłącznie z turystów przyjeżdżających latem.
Nigdy się tu nie przelewało, ziemi tu tak mało, a dostęp do morza tak utrudniony, że jako pierwsi na tych terenach osiedlali się wygnańcy oraz najubożsi. Przenosili tysiące kamieni zakrywających ziemię, formując z nich na stromym wybrzeżu kilometrowe murki (charakterystyczne dla tego regionu kraju), które chroniły ich małe nieurodzajne poletka od wiatrów wywiewających tu wysuszoną ziemię w morze. Była ona dla osadników tak cenna, że pakowali ją do worków i przechowywali w zimie w swoich malutkich chałupkach.
A wiatry potrafią tu wiać potężne. Szczególnie lokalna BORA zawsze wiejąca z lądu w stronę morza potrafi być niszcząca i dąć z wielką siłą. W porywach nawet do 180 km/godz. Doświadczyliśmy Bory podczas naszego krótkiego pobytu w wiosce. Z dnia na dzień spokojna lazurowa tafla morza zmieniła się w skłębioną licznymi grzywami fal toń. Wystarczyło ubrać się cieplej siąść w osłoniętym od wiatru miejscu by przez długie godziny obserwować jak wiatr maluje na powierzchni wody niesamowite obrazy. Mój mąż nazwał to zjawisko „wodnymi fajerwerkami”, syn naszych przyjaciół „morskimi akwarelami”. Ja nie znalazłam właściwych słów aby to opisać. Jednak po tym co zobaczyłam wybaczyłam BORA wszystko. Nawet to, że była tak silna, że w nocy nie mogłam otworzyć drzwi od swojego pokoju bo były od zawietrznej strony, buty zaś po które właśnie mi się nie udało wyjść, zbierałam następnego ranka wśród kamieni w promieniu kilometra. Tak szybko jak się pojawiła BORA zniknęła i już po dwóch dniach mieliśmy znów wspaniałą pogodę, słońce i tylko woda w morzu stała się zimniejsza bo wiatr przemieszał ją niemiłosiernie.
Nie złamało się żadne drzewo, żaden kamień w układanych setkę lat temu murkach się nie przesunął. Wszystko tu przywykło do takich zmian pogody i silnych podmuchów (choć te których doświadczyliśmy podobno były bardzo niewielkie). Kierunek wiejących wiatrów widać tu po rosnących nad woda sosnach ich gałęzie pomimo niszczącego wpływu słonej wody wyginają się w stronę morza aby nie stanowić oporu dla wiejącej z lądu Bory.
Całe życie w wiosce toczy się bez oporu, niespiesznie, prosto i powtarzalnie. Dojrzeją figi, opadną migdały, z oliwek powstanie oliwa, wyjadą turyści, łodzie zostaną wciągnięte na ląd , przymocowane sznurami do nabrzeża tak aby nie zniszczyły ich silne wiatry. Rudy kot przezimuje na kanapie wraz z para staruszków aby po marcowych Borach towarzyszyć im w restaurowaniu i malowaniu wszystkiego co przez zimę zniszczyła morska słona woda. Potem przyfrunie nad zatokę ta sama para mew, uwije gniazdo gdzie złoży jaja. Wiosną pojawią się młode a wraz z nimi pierwsze warzywa w przydomowych ogródkach. W końcu przyjdzie lato i wioska zacznie tętnić życiem. Do zatoki przypłyną delfiny a do pensjonatów turyści. Sarny przyprowadzą swoje młody na ucztę do figowego gaju. Kilometry rozmarynowych wysokich parkanów wypuszczą nowe zielone pięknie pachnące pędy. Zakwitnie lawenda i pojawi się Marco w swojej rozklekotanej, pełnej owoców, ciężarówce na krętej drodze. Wypatrujcie i nas, bo wrócimy tu na pewno! Tak jak większość osób, które urzekł czar tego miejsca. A Wy gdzie spędzacie swoje wakacje? Pochwalcie się.
Kto go nie lubi? To klasyk wiosenno-letnio-śniadaniowy. Każdy ma na niego swój ulubiony przepis. Zresztą co to za filozofia? Im prościej tym lepiej. Klucz do sukcesu to jak najświeższe składniki. Rzodkiewki jeszcze pokryte rosą i twaróg odciekający przez noc z serwatki. Do tego kromki pysznego chrupiącego razowego chleba i dla takiego śniadania warto wstać wcześnie rano, nawet w wakacje. W naszym domu jeśli jemy twarożek to tylko ten domowej roboty, z mleka od krów, które wypasają się na nieodległym pastwisku. Po przepis zapraszam tutaj. Na śniadania mieszamy go z zieleniną prosto z przydomowego ogródka (rzodkiewka, ogórki, szczypiorek, świeże zioła) do tego trochę domowego jogurtu (tutaj) i koniecznie czarna sól.
Piszę o czarnej soli więcej tutaj. Kiedy jest w kryształach ma czarny kolor, kiedy jednak zmieli ją się na proszek (a tak najczęściej można ją kupić) nabiera pięknej różowo-pudrowej barwy. Wydobywa się ją z pokładów wulkanicznych dlatego ma specyficzny niepowtarzalny smak (zupełnie inny niż wszystkie znane mi sole). Idealnie komponuje się z nabiałem a dodatek jej wyrazistego smaku jest sekretem mojego przepisu na twarożek. Nabiał i czarna sól to dla mnie jedno z tych idealnych połączeń jak bazylia i pomidory, jabłka i cynamon czy chleb i masło. Tylko po to aby spróbować tego połączenia warto postarać się o tą przyprawę (można jej też poszukać pod jej indyjską nazwą Kala Namak). Nie pożałujecie- obiecuję i odtąd nie będziecie chcieli już jeść innego twarożku niż z czarną solą.
Pozdrawiam Was serdecznie z pięknej Chorwacji, gdzie ładuje akumulatory na następne miesiące wytężonej pracy. Jakież tu są widoki! Fotografuję wszystko dla Was i obiecuję pokazać po powrocie. Życzę Wam miłych wakacji pełnych pysznych rodzinnych śniadań na tarasie (z twarożkiem czy bez). Do przeczytania wkrótce.
twaróg najlepiej taki
naturalny jogurt (najlepiej taki)
śmietana (niekoniecznie)
rzodkiewki
ogórki
szczypiorek
młodziutkie liście ziół do wyboru: mięty, szałwii, tymianku, oregano
czarna sól
szczypta chili (opcjonalnie)
pieprz i sól do smaku
1. Twaróg rozdrobnić widelcem, wymieszać z jogurtem i śmietaną we właściwej dla siebie proporcji.
2. Część rzodkiewek i ogórków zetrzeć na tarce, resztę posiekać w plasterki lub drobne kawałki.
3. Szczypiorek i świeże zioła posiekać drobno.
4. Wymieszać wszystko dokładnie, dodać czarnej soli (około łyżeczki na 250g twarogu).
5. Ewentualnie doprawić jeszcze solą, chili i pieprzem.
6. Podawać z kromkami świeżego razowego ciemnego pieczywa.
Najlepiej używać do twarożku listków ziół z samych czubków roślin. O tej porze roku zioła są w pełnym rozkwicie i ich liście zaczynają być grube i „żylaste”. Te z samych czubków pozostają mięciutkie, pyszne i bardzo aromatyczne. Chyba, że używamy dostępnych w sprzedaży ziół z doniczek- wtedy nie ma to znaczenia.
This is a message for my English speaking „readers”. (Yes, there are few of them, who use gogle translator to read my blog, and many more who visit to view my photography work ).
As you may know (or not) I run food photography & styling workshops regulary for Poles. They are very successful and I’m booked 2-3 monts in advance. But sometimes I also get requests from English speaking photographers. Rarely I travel to their country (if they organise a workshop for me there) but usually I put them in small groups (2-3 person) and invite them to my home studio in Warsaw. Here, for two days, I share with them my knowledge about composition, styling and lighting and we try to put this knowledge into action photographing together.
Next of such a meeting will take place this summer, on August 3th-4th. Unfortunately one of the ladies who suppose to come, had to cancel her participation because of family issue. So, her place is avalaible for anybody who wants to join us 🙂
The course last for 12 hours (two days) and the cost is 1200PLN (what is arround 300Euro. Please notice that price does not include hotel acomodation or meals cost- this you have to take care of yourself. If you want I can recommend you the nearest hotel).
For more details, any questions or booking the place- please contact me on greenmorning.pl@gmail.com.
Nie ma sezonu truskawkowego bez gofrów z truskawkami. Przynajmniej w moim domu. Szczerze powiedziawszy, w moim domu nie ma żadnej większej imprezy i wizyty gości bez „gofrowania”. Wyciągam wtedy moją wielką maszynę do pieczenia gofrów (Kitchen Aid-a), którą dostałam od męża na urodziny i zaczynam piec, piec i piec. Goście uwielbiają moje gofry, jedzą je tonami i bardzo je chwalą. Ja jednak zawsze nie byłam z nich do końca zadowolona i zawsze miałam do nich jakieś „ale”. Bo zrobienie dobrych, chrupiących gofrów bez jajek naprawdę nie jest prostą sprawą. Przez parę ostatnich lat wypróbowałam paręnaście różnych przepisów i żaden nie satysfakcjonował mnie do końca. Do czasu… kiedy usłyszałam o aqua-fabie.
Moją pierwsza myślą było „bezjajeczne chrupiące gofry!!!” a zaraz następną „wegański lukier królewski!!”. Oba te pomysły przy użyciu magicznej aqua-faby okazały się hitami w mojej kuchni i oto dziś dzielę się z Wami przepisem na perfekcyjne bezjajeczne, chrupiące, wegańskie, domowe gofry. Nie mam do nich żadnej zastrzeżeń, smakują dokładnie jak te, z najlepszych „budek gofrowych” nad morzem. Są chrupiące z wierzchu i miękkie (ale niezakalcowate) w środku. Idealne! Wszyscy, którzy pieką gofry w domu wiedzą, że sekretem chrupiących gofrów jest odpowiednio dobra gofrownica. Dobra tzn. taka która ma dużą moc i nagrzewa się do wysokiej temperatury oraz potrafi ją utrzymać przez cały czas pieczenia. Najlepsze są urządzenia do profesjonalnego wypieku gofrów lub te domowe ale z mocą powyżej 1 500 Wat. Nie potrafię wyczytać ile mocy ma moja gofrownica ale wydaje mi się, że około 1 700 Wat. Najfajniejsze jest to, że można w niej piec 8 gofrów naraz i że część pieczącą gofry można obrócić w maszynie do góry nogami. Dzięki temu można nałożyć mniej ciasta ale rozprowadzi się ono idealnie po całej formie a w środku gofry będą bardziej napowietrzone. Nie miałam okazji sprawdzić dzisiejszego przepisu na gofry na urządzeniu o słabszej mocy, niestety z takich często wychodzą gofry zakalcowate i miękkie. (Choć podobno nie ze wszystkich!). Dobrym rozwiązaniem jest ich długie nagrzewanie 15 minut przed pieczeniem pierwszych gofrów a potem co najmniej 10 minut pomiędzy partiami. Jeśli wykorzystacie dzisiejszy przepis- dajcie znać jak wyszły Wam gofry i jaka była moc Waszych urządzeń. Bardzo mnie to interesuje. Na koniec dla tych, którzy cały czas nie wiedzą co to takiego aqua-faba użyta w dzisiejszym przepisie. Informuję, że to po prostu (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi!) zalewa w której przechowuje się ciecierzycę lub fasolę w puszkach lub słoikach. Woda ta zachowuje się jak białko jaj i można ją ubić na sztywną pianę. Piana ta w ogóle nie smakuje fasolą i sprawdza się w wielu przepisach jako idealny substytut piany z jajek. A dobrze ubita piana z białek dodana do ciasta na gofry to drugi najważniejszy czynnik (po gofrownicy) gwarantujący chrupkość gofrów. Więcej o aqua-fabie i o tym jak ją ubijać piszę TUTAJ.
2,5 szkl. mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka soku z cytryny
5 łyżek oleju
1 i 3/4 szkl. zimnej wody (nie zamieniać na mleko, nawet roślinne)
6 łyżek cukru
cukier waniliowy
szczypta soli
8 łyżek aqua faby (czyli wody z puszki po ciecierzycy- więcej TUTAJ)
dodatkowy olej do smarowania gofrownicy (opcjonalnie)
1. Wsyp do miski wszystkie suche składniki a na wierzch proszek do pieczenia. Wylej na niego sok z cytryny (powinno się lekko spienić).
2. Dodaj, olej, wodę i zmiksuj wszystko mikserem na gładkie ciasto. Na koniec wmiksuj do ciasta 2 łyżki aqua-faby.
3. Resztę aqua-faby zmiksuj w osobnym naczyniu mikserem na sztywną pianę (jak ubite białka jaj). Trwa to około minuty.
4. Teraz za pomocą łyżki wymieszaj delikatnie pianę z ciastem na gofry.
5. Mocno nagrzej gofrownicę, co najmniej 10 minut od czasu kiedy sprzęt zasygnalizuje, że jest już gotowy dopieczenia.
6. Jeśli chcesz użyć oleju do smarowania gofrownicy- zrób to teraz. Najlepiej za pomocą wacika umoczonego w tłuszczu lub za pomocą pędzla (tylko nie plastikowego!). Postaraj się zrobić to szybko aby niepotrzebnie nie wychłodzić gofrownicy.
7. Wlej odpowiednią ilość ciasta, rozprowadź po całej formie i szybko zakryj.
8. Piecz do złotego koloru, wyciągaj za pomocą widelca i lekko studź na kratce (tak aby gofry od spodu nie zaparowały).Najlepsze są jeszcze ciepłe.
9. Podawaj jak lubisz. My jemy z cukrem pudrem, truskawkami, bitą śmietaną i sosem truskawkowym (lekko rozmrożone- mrożone truskawki zmiksowane z cukrem).
Gofry po paru godzinach mogą stracić swoją chrupkość. Wtedy pomaga podgrzanie ich jeszcze raz w gorącej gofrownicy przez minutę.
Z tego ciasta wychodzą też super racuchy z owocami w środku lub grubsze naleśniki typu amerykańskiego tzw. „pancakes”.