Sesja dla marki DUKA

IMG_0741-tile       Jeszcze 3 lata temu o fotografii nie wiedziałam ABSOLUTNIE NIC. Teraz też wiem „prawie nic” a im więcej się uczę tym bardziej rozumiem ile jeszcze wiedzy przede mną (ale to temat na zupełnie inną opowieść).

       3 lata temu, kiedy moje dziecko poszło do szkoły postanowiłam znaleźć sobie hobby. Jestem osobą o bardzo niespokojnym umyśle i  muszę mieć zawsze coś do zrobienia, zaplanowania, zrealizowania. Praca zawodowa, prowadzenie rodzinnej firmy i wychowywanie dziecka to było dla mnie za mało. Postanowiłam wrócić do swojej pasji sprzed ciąży. Miałam wtedy firmę cateringową organizującą duże przyjęcia wegetariańskie i pisałam przepisy kulinarne do prasy. Bardzo chciałam wtedy napisać książkę kucharską (pojawiło się nawet parę propozycji od wydawców). Jednak- ja, znana wszystkim „perfekcjonistka na odwyku” nie potrafiłam znaleźć fotografa, który książkę by zilustrował.

       Propozycje wydawnicze dawno przestały być aktualne jednak chęć napisania książki została gdzieś głęboko w sercu i wypłynęła znowu przy sprzyjającej okazji. Minęło spora lat a ja pomyślałam- czas sprawdzić co dzieje się na polskim rynku fotograficznym- może w końcu objawił się na nim ktoś, kto wykona zdjęcia do książki moich marzeń.  Siadłam do Internetu i zaczęłam przeglądać nowe trendy w fotografii kulinarnej, szukać fotografów z którymi mogłabym nawiązać współpracę. Żaden z tzw.” profesjonalistów z branży” mnie nie zachwycił… za to …..

        ….odkryłam coś WSPANIAŁEGO…. cały- wielki, jak Internet długi i szeroki -świat blogerskiej fotografii kulinarnej. Znacie to uczucie – prawda? W końcu nie byłam (i nie jestem) ani pierwsza, ani ostatnia, ani jakaś strasznie oryginalna. Wpadłam po uszy i zakochałam się od pierwszego wejrzenia w paru zagranicznych blogach kulinarnych. Fotografie były tam na takim poziomie, że po moich  doświadczeniach z polską branżą prasy kulinarnej, doszłam do szybkich wniosków, że pracuje nad nimi cały sztab ludzi w profesjonalnych studiach fotograficznych. Jakie było jednak moje wielkie zdziwienie kiedy wyczytałam, że większość ulubionych blogerek fotografuje sama, nie w studiach fotograficznych lecz w swoich kuchniach.  Teraz zainteresowało mnie to jeszcze bardziej, zaczęłam spędzać w sieci więcej czasu uważnie czytać blogi i wnikliwiej przyglądać się  zdjęciom. Odkryłam Flickr (światowy portal dla fotografów-również kulinarnych) potem Pinterest (choć wtedy dopiero raczkował) potrafiłam tam spędzać całe dnie (i noce) wzdychając do oglądanych fotografii.

        Ja też bym chciała umieć tak fotografować- MARZYŁAM.

       Nadszedł wreszcie ten dzień kiedy sama postanowiłam spróbować. Upiekłam piękne ciasto. Postawiłam na stole w kuchni. Wzięłam aparat do ręki. Zrobiłam PSTRYK i … sami dobrze wiecie co się stało. (Przechodziliście przez to samo- prawda?).  Zdjęcie wyszło OKROPNE! W niczym nie przypominało tych pięknych oglądanych setkami w Internecie. ” No cóż- pomyślałam- pewnie po prostu nie potrafię tego zrobić, brak mi talentu, nie mam odpowiedniego aparatu, nie chodziłam nigdy do żadnej szkoły ani nawet na kurs fotograficzny, to za skomplikowane i za trudne. Pamiętasz tych wszystkich profesjonalnych fotografów, którzy przyjeżdżali fotografować twoje przepisy do prasy? Ich sprzęt ledwo mieścił się w samochodzie osobowym a Ty tu masz tylko ten zwykły mały aparat z którym jeździsz na wakacje. Kobieto z czym do ludzi?!”. Spróbowałam jeszcze 2-3 razy bez żadnego rezultatu. Stwierdziłam, że ewidentnie nie potrafię, przeszłam więc nad tym do porządku dziennego, powoli przestałam marzyć  choć dalej wzdychałam do zdjęć oglądanych w Internecie.

IMG_1111-tile

       Jednak coś nie dawało mi spokoju. Nie należę do osób, które łatwo się poddają. Nauczono mnie, że nie ma w życiu rzeczy niemożliwych, że jeśli czegoś bardzo chcesz- udaje Ci się (piszę o tym więcej tutaj) a jeśli wykażesz się determinacją to osiągniesz cel. Umysł oczywiście podszeptywał mi natychmiast- „hej, stąpasz po bardzo niepewnym gruncie- nie wiesz nic na temat fotografii, to strasznie skomplikowane, trudne, ludzie studiują to latami na Uniwersytetach, używają sprzętu za dziesiątki tysięcy złotych, Ciebie na to nie stać, ty tego nie potrafisz, nie dasz rady się nauczyć, jesteś tylko prostą dziewczyną, która umie upiec dobre ciasto ale nie zrobi dobrego zdjęcia”.

      Wszystkie te argumenty były oczywiście bardzo logiczne i w sposób natychmiastowy i skuteczny podcinały skrzydła. Ja jednak miałam do nich dystans. To sztuka której uczyłam się latami. W takich sytuacjach staram się nie słuchać umysłu, choć to bardzo trudne- omijam go i po radę udaje się prosto do serca. Nie jest to łatwe, bo głos serca przy głosie rozumu wydaje się mniej racjonalny a czasami nawet zupełnie nierealny. Serce jednak- jak najlepszy przyjaciel- powie ci zawsze: uwierz w siebie i POZWÓL SOBIE NA MARZENIA , uwierz, że potrafisz i PODĄŻAJ ZA NIMI.

IMG_1081-tile

       Jestem głęboko przekonana, że proces realizacji jakichkolwiek celów w życiu rozpoczyna się właśnie od tego wewnętrznego dialogu, że dopóki nie przekonamy samych siebie aby posłuchać swojego serca (zamiast umysłu, rozumu czy rozsądku- nieważne jak to nazwiemy) dopóty nigdy nie ruszymy w drogę ku naszym marzeniom. Danie sobie prawa do podążania za marzeniami jest jak postawienie pierwszego najtrudniejszego kroku. Ale to przecież od niego zaczyna się każda, nawet ta najtrudniejsza i najdłuższa podróż.

       Kiedy ten krok wreszcie zrobimy- wtedy zmienia się cała nasza perspektywa. Przestajemy zadawać sobie pytania „CZY potrafię, CZY mogę, CZY powinnam to zrobić ” zaczynamy pytać „JAK mam to zrobić, KTO może mi w tym pomóc, CO jest do zrobienia”. Właśnie wyruszyliśmy w podróż do naszych marzeń.

        Jeśli nie damy się z niej zawrócić i z uporem będziemy brnąć do przodu- nagle okaże się, że spotkamy w niej ludzi, którzy chcą i potrafią nam pomóc. Jeśli z pomocy potrafimy skorzystać nasza droga staje mniej kręta i rzadziej na niej błądzimy. Wtedy nadchodzi czas na prostą, mozolną, samotną wędrówkę: krok po kroku, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku, każdy w swoim tempie, jedni wolniej drudzy szybciej, nieważne jak- ważne żeby wykazać się DETERMINACJĄ- ona jest gwarantem, że pewnego dnia, nawet nie wiedząc dokładnie kiedy, rozglądniemy się dookoła i zrealizujemy, ze stąpamy nie po krętej malutkiej ścieżce lecz po prostej, jasnej i szerokiej DRODZE DO SPEŁNIENIA SWOICH MARZEŃ, DRODZE DO SUKCESU.

        Wiem, że trudno w to uwierzyć, kiedy jest się na początku drogi, kiedy nie widzi się nawet tego co czeka za najbliższym zakrętem. Dajmy sobie jednak szansę, miejmy wiarę: w siebie, we własne marzenia, w innych (że nam pomogą). Miejmy determinacje, żeby iść do przodu. To co spotkamy po drodze może nas bardzo miło zaskoczyć a czasami przejść nawet nasze najśmielsze oczekiwania. Dokładnie tak było ze mną.

      Zapewniam Was wszystkich, którzy właśnie zaczynacie fotografować i patrzycie na moje zdjęcia, mówiąc sobie- ja nigdy takich nie zrobię. Kiedy zaczynałam byłam dokładnie tam gdzie Wy a może jeszcze dalej. (Kiedyś pokażę Wam moje pierwsze zdjęcia kulinarne- zapewniam Was będą takie same jak Wasze).  Jednak nie poddałam się, wybrałam drogę do marzeń i oto gdzie mnie zaprowadziła. IMG_0747-tile

       Oto jestem- ta sama osoba, która 3 lata temu posłuchała głosu swojego serca i pozwoliła sobie na marzenia. To co dostała w zamian przerosło zupełnie jej oczekiwania. Oto na swoim blogu kulinarnym- który czyta tysiące osób- prezentuje Wam rezultat komercyjnej sesji fotograficznej, wykonanej dla światowej marki. W niecały rok od otwarcie bloga i pokazania swoich zdjęć światu zaczęła dostawać propozycje od których lekko kręci jej się w głowie (z 80% nie korzysta bo wierna swoim wartościom nie fotografuję mięsa i dań które zawierają). Ale te pozostałe 20% pozwoliłoby jej już utrzymać się z fotografii. Zgłaszają się do niej producenci żywności, agencje reklamowe (nawet zagraniczne), restauracje, prasa kulinarna. Niedawno dostała list od wykładowczyni na jakimś Amerykańskim Uniwersytecie z zapytaniem czy mogłaby użyć jednego ze zdjęć, miałoby ono posłużyć jako ilustracja do wykładu ” idealna stylizacja i design w fotografii produktowej” (!!!).

Czasami łapię się za głowę i myślę sobie „Czy to na pewno do mnie przychodzą te wszystkie listy i zapytania? Czy Ci ludzie mnie z kimś nie pomylili?” Tłumaczę im, że nie jestem profesjonalistką, że nie mam odpowiedniego sprzętu,  że fotografuję dopiero od 3 lat. Wiecie co? Wcale im to nie przeszkadza(!)

Czy przypuszczałam, że tak będzie:

kiedy pisałam swoje pierwsze listy do zagranicznych blogerek z prośba o rady dla początkującej fotografki- NIE

kiedy czytałam ich odpowiedzi z wypiekami na twarzy bo dowiadywałam się, że zaczynały dokładnie tak samo jak ja?-NIE

kiedy zamiast wzdychać do kolejnych zdjęć zaczęłam szukać materiałów o podstawach fotografii, kompozycji i stylizacji jedzenia?- NIE

kiedy wychodziłam z 3 kursu fotograficznego na który się zapisałam, bo szkoda mi było czasu na wykładane tam dyrdymały- NIE

kiedy mój mąż widząc moją determinację postanowił mi kupić aparat fotograficzny na urodziny a ja nie mogłam się zdecydować o jaki powinnam poprosić aż w końcu mnie olśniło i kupiłam sobie dokładnie taki sam jak moja ukochana i podziwiana blogerka. Kiedy rozpakowywałam pudełko powiedziałam sobie” od dziś nie masz już prawa mieć wymówki, że „ona potrafi robić tak piękne zdjęcia bo ma lepszy aparat niż ty”- teraz już tylko twoja ciężka praca i zdobyta wiedza dzielą cię od sukcesu”- NIE

kiedy wstawałam o 5 rano, bo wtedy wschodziło słońce a ja właśnie się dowiedziałam, ze najlepsze światło do fotografii jest w pierwszej godzinie po wschodzie słońca  i koniecznie musiałam to wypróbować- NIE

kiedy po raz kolejny fotografowałam to samo danie w nadziei, że może teraz się uda i znowu się nie udawało ale zawsze było choć trochę lepiej niż poprzednio-NIE

Kiedy nie rozstawałam się z moim aparatem i fotografowałam kiedy i co się dało, żeby ćwiczyć- NIE

kiedy w końcu zaczęłam być choć trochę zadowolona z moich zdjęć- NIE

kiedy moje zdjęcia zaczęły zdobywać pierwsze pozytywne komentarze w Internecie- NIE

kiedy udało mi się w końcu szkolić u kogoś kogo zdjęcia podziwiam i kto miał pojęcie o fotografii kulinarnej -NIE (choć wtedy moja droga stała się prostsza i łatwiejsza)

kiedy dostałam pierwsze zapytanie od włoskiej agencji reklamowej, która chciała wykorzystać moje zdjęcia do reklamy słynnej marki oliwy Monini- NIE (choć wtedy pierwszy raz pomyślałam- NAPRAWDĘ warto mieć marzenia)

kiedy wygrałam pierwszy konkurs fotograficzny dla amatorów- NIE

kiedy zakładałam bloga, bo pomyślałam- oto jestem gotowa aby pokazać światu nad czym pracuję od ponad 2 lat- NIE

kiedy zgłosiła się do mnie moja pierwsza kursantka i wyjechała z mojego kursu o fotografii kulinarnej zadowolona- NIE (ale pomyślałam sobie- kocham to robić)

kiedy przyjechał do mnie na kurs pierwszy zawodowy fotograf (choć najpierw musiał mnie 3 razy przekonać, że jest pewny, że wie co robi?)-NIE

kiedy dostałam propozycję stałej współpracy z magazynem Voyage- NIE

kiedy zaczęłam dostawać listy o takiej samej treści, które ja wysyłałam na początku mojej fotograficznej drogi do innych blogerek i z wielką przyjemnością oraz dużą determinacją zaczęłam na  nie odpisywać bo wiedziałam jak dużo znaczą dla osób, które je otrzymują- NIE (choć wiedziałam już, że maja droga do marzeń prowadzi we właściwym kierunku)

kiedy przyszła propozycja od DUKI na współpracę przy tworzeniu zdjęć do ich materiałów reklamowych- WTEDY POMYŚLAŁAM SOBIE: „Matko Boska! Nie dam rady!”- to oczywiście krzyczał umysł ale jego już prawie nie słuchałam, wsłuchiwałam się w mocno bijące serce a ono spokojnie lecz pewnie szeptało: dasz radę, miej wiarę, uda Ci się. Zobacz- odważyłaś się kiedyś powiedzieć „I have a DREAM” a oto rezultat który dostałaś 3 lata później. Ciężko na to pracowałaś. Oto owoc twojej pracy- ciesz się bo w pełni na to zasłużyłaś.

IMG_0738-(1)-tilesmall

          Cieszę się więc jak mogę z każdej komercyjnej i niekomercyjnej propozycji, z tej małej i tej dużej, z tych które przyjmuje i tych które odrzucam. A wiecie z czego cieszę się najbardziej? Z tych wszystkich spotkań z osobami, które przyjeżdżają do mnie uczyć się fotografii kulinarnej. Oto ja, która kiedyś wzdychałam do zdjęć innych (i cały czas wzdycham- bo wiem, że jeszcze długa droga przede mną, że wiele jeszcze nie umiem, że moim zdjęciom daleko do perfekcji)- teraz sama jestem obiektem westchnień. Przyjeżdżają do mnie osoby z całej Polski (a nawet z zagranicy) aby na moich kursach dowiedzieć się jak fotografuję.

       Uwielbiam moich kursantów i życzę im jak najlepiej. Wiem, że to te spośród tysięcy innych osób, które posłuchały głosu swojego serca i odważyły się podążać za marzeniami.  W ich oczach widzę siebie sprzed 3 lat – widzę tą wielką chęć zdobywania wiedzy i chęć jej ciągłego praktykowania, chęć doskonalenia się i wielką radość kiedy w końcu się coś uda. Widzę jak dzień po dniu, krok po kroku, posuwają się na drodze do swoich marzeń.  Zamiast stać w miejscu i podziwiać piękno mieniące się gdzieś daleko na horyzoncie, idą we właściwym kierunku, patrząc uważnie pod nogi, pokonując przeszkodę za przeszkodą. Widząc ich determinację zastanawiam się gdzie będą za 3 lata? Aż strach pomyśleć!  Życzę im aby zaszli dalej ode mnie, żeby mieli się z czego cieszyć i mogli sobie powiedzieć -BYŁO WARTO!

       A tym z Was, którzy do tej pory cały czas się wahają i słuchają wszystkich dookoła (zamiast głosu własnego serca)- z pełną mocą mówię- Przestańcie!  Uwierzcie w siebie. Uwierzcie, że WARTO MIEĆ MARZENIA , że każdy ma prawo aby je realizować. Nie obiecuje, że będzie łatwo ale zapewniam, że jeśli wykażecie się wielką determinacją i nie poddacie się kiedy przyjdą pierwsze wątpliwości lecz będziecie brnąć dalej -w końcu dogonicie swoje marzenia. Kto wie może nawet uda się Wam je przegonić? Życie lubi nas zaskakiwać.IMG_0838-(1)-tile       Życzę Wam samych sukcesów i spełnienia najbardziej szalonych marzeń (nie tylko tych fotograficznych). Życzę Wam byście potrafili po te marzenia sięgać i nie obawiali się słuchać swojego serca. I jeszcze, życzę Wam samych wspaniałych ludzi dookoła. Takich- którzy najpierw uwierzą w te marzenia razem z Wami a potem będą cieszyli się z Waszego sukcesu. W ostatecznym rozrachunku to przecież najważniejsze. Co to za szczęście, którego nie można dzielić z innymi?



Kitri, Kichari

Moja największa lekcja kulinarnej pokory
IMG_9348-horz                           Mam 20 lat i właśnie wydaje mi się, że umiem gotować najlepiej na świecie. Jakie mam do tego podstawy?

       Wg. mnie WIELKIE. Przez ostatnie parę miesięcy podróżowałam z moim Guru i uczyłam się gotować od najlepszych wegetariańskich kucharzy z wielu krajów. Odwiedziłam Paryż, Londyn, Berlin, uczyłam się od niesamowitych Hindusek i przez 2 miesiące asystowałam jednej z najlepszych kucharek w całym krysznaickim świecie. Vrindavaneśvari (tak miała na imię) pochodziła z Nowej Zelandii i potrafiła w kuchni wyczarować absolutnie wszystko. Ja ,młoda Polka wychowana w przaśnym PRL z dala od całego bogactwa smaków dostępnych na zachodzie, codziennie w kuchni dostępowałam objawienia graniczącego z ekstazą. Odkrywałam produkty, potrawy, smaki oraz ich połączenia o których istnieniu nie miałam bladego pojęcia. Moje oczy otwierały się coraz szerzej a kubki smakowe doświadczały coraz to nowych doznań. Moja kulinarna wyobraźnia rozwijała skrzydła a ja przekonanie, że odtąd świat ludzi dla których zacznę gotować nigdy nie będzie taki sam.

       I tak, uzbrojona w nowe doświadczenia, wiedzę, wielki entuzjazm oraz grubaśny zeszyt pełen przepisów na kulinarne dzieła sztuki- czekam tylko na okazję. Właśnie się nadarzyła. Mój Guru jedzie na dłużej do Indii, grupa artystyczna, która z nim podróżuje ma w związku z tym półroczną przerwę. Postanawiam przeczekać ją w jednym z naszych aśramów przy krysznaickiej świątyni w Polsce. Właśnie zwolnił się tam etat kucharza. A ja przecież … mam 2o lat i wydaje mi się, że umiem gotować najlepiej na świecie! Czyż to nie idealny zbieg okoliczności!?

       Nie przeszkadza mi nic: a). że to miejsce w którym mieszka tylko parę kobiet za to cała rzesza mężczyzn-mnichów, b). że kwatery kobiet znajduję się nie przy budynku świątyni w centrum miasta tylko 2 przystanki tramwajowe dalej w malutkim mansardowym mieszkaniu, c). że gotować będę codziennie poranny posiłek dla 40 osób tylko z jednym pomocnikiem, d).że, żeby to robić będę musiała wstać w środku nocy, e). że to nie Londyn czy Paryż, czy choćby Berlin tylko Wrocław i to na początku lat 90. Wszystko to jest nieważne, nie ma znaczenia. Liczy się tylko to, że JA wam pokażę czego się nauczyłam! Szykujcie się! Gwiazda kulinarnych odkryć przybywa!
IMG_9263-tilex
Moje pierwsze spotkanie z osobą zarządzającą świątynią leciutko ostudza mój entuzjazm. Dostaję proste i jasne wytyczne co,  kiedy i w jakich ilościach mam gotować. Okazuje się, że w tym miejscu od paru lat na śniadania (które ja mam właśnie gotować) jada się niezmiennie tylko 2 potrawy kuchni indyjskiej:  KITRI i CZAPATI (i to wg. określonej ściśle receptury).

       „Nie mogłam trafić nudniej”- myślę. Kitri to potrawa jednogarnkowa składająca się  z ryżu, warzyw i przypraw bardzo często z dodatkiem jednej z indyjskich łuskanych fasolek ( dużo lżej strawnych niż nasze). Nazywana jest w Indiach „ucztą biedaków” – jedzona jednak przez wszystkie klasy społeczne jako posiłek prosty zdrowy i zawierający wszystkie potrzebne składniki odżywcze w jednej misce. Czapati (czy też Roti) często towarzyszą kitri. Są to placki wyrabiane z pełnoziarnistej mąki tylko z odrobiną soli. Wałkuje je się cieniutko i smaży króciutko na suchej patelni (lub rozgrzanym kamieniu) by na koniec opiec bezpośrednio nad  ogniem (przepis na czapati, znajdziecie na blogu za tydzień). Pracy z tym bardzo dużo i to niezwykle żmudnej. Każdy placek trzeba osobno rozwałkować i upiec- stojąc nad rozgrzaną do czerwoności kuchnią.  Do jednego posiłku każdy mężczyzna w sile wieku zjada przynajmniej 5 czapati (szybko przeliczam, że 5 razy 40 daje 200 placków do każdego gotowanego przeze mnie posiłku). Oj, nie zapowiada się to zbyt dobrze.

       Ale ja się nie przejmuje, w końcu wydaje mi się, że umiem gotować najlepiej na świecie! Wkrótce się na mnie poznają, wystarczy, że im pokażę co umiem! Zapomną o kitri, zapomną o czapatach. Zrobię im muffiny, naleśniki, gofry a może i indyjską doszę, lub pitty z humusem. Coś wymyślę i pokażę na co mnie stać.

IMG_9374-tilebbb

       Przez pierwszy tydzień pokornie trzymam się wyznaczonego menu ale już drugiego, nie byłabym sobą, gdybym nie zaczęła kombinować. Włączam do menu nowe potrawy, zamiast czapati robię pitty z sezamem, do tradycyjnej ziołowej herbaty dodaję wanilii i cynamonu, podaję budyń z musem owocowym i kombinuję z kitri dorzucając do niego  paniru  i innych niż zazwyczaj przypraw. Mnisi zjadają wszystko pokornie bez komentarzy, grzecznie zmywają po sobie talerze i idą każdy do swoich zajęć. Super!- myślę sobie i każdego kolejnego dnia pozwalam sobie na krok dalej.

       Aż przychodzi sądny poniedziałek, który już od rana (a raczej środka nocy) nie zapowiada się ciekawie. Wstaje spóźniona bo mój budzik nie zadzwonił, na dodatek nie ma ciepłej wody więc muszę wziąć zimny prysznic (bez niego nie mam nawet prawa wejść do świątynnej kuchni standardy czystości są tam bardzo rygorystycznie przestrzegane). Wkładam swoje proste bawełniane sari (też wymóg kuchenno-świątynny) narzucam płaszcz i puszczam się biegiem o czwartej nad ranem przez puste ulice Wrocławia, z nadzieją, że nadrobię spóźnienie.

     Nagle tuż obok mnie zatrzymuje się samochód policyjny. Wysiada z niego dwóch policjantów, którzy mile lecz stanowczo zapraszają mnie do środka pojazdu. Wsiadam zupełnie oszołomiona i choć nie mam przecież nic na sumieniu narasta we mnie niepokój. Sama nie pamiętam tych czasów ale z opowiadań znam je bardzo dobrze. W Polsce w czasach socjalistycznych krysznaitów lekką ręką wsadzano do więzień pod pretekstem zakłócania porządku publicznego lub propagowania idei niezgodnej z jedyną i słuszną linią partii. W sąsiedniej Rosji było dużo gorzej -wysyłano ich do łagrów lub zamykano w szpitalach psychiatrycznych  gdzie poddawano przymusowej terapii farmakologicznej lub po prostu bito do nieprzytomności. No ale teraz mamy lata dziewięćdziesiąte upadł Mur Berliński, Polska jest wolnym krajem. „To chyba jakieś nieporozumienie”- myślę sobie nerwowo. Policjanci przyglądają mi się przez chwilę i zaczynają pytać. „Czy Pani dobrze się czuje? Czy nic Pani, nie dolega? Czy ktoś Pani zrobił krzywdę?”. Przez chwilę zastanawiam się co odpowiedzieć a potem nagle spływa na mnie olśnienie. Ci mężczyźni biorą mnie za zbiegłego ze szpitala pacjenta lub ofiarę przemocy domowej. Zatrzymali się bo uważali, że potrzebuję pomocy. Patrzę na siebie i cóż, zaczynam ich rozumieć. W moim białym sari wystającym spod płaszcza wyglądam jak w koszuli nocnej i do tego biegnę nad ranem z rozwianym włosem jak oszalała. Robię najpoważniejszą minę na jaką mnie stać w tej sytuacji i zaczynam ze spokojem tłumaczyć: kim jestem, co robię, gdzie biegnę i dlaczego w takim stroju. Po długiej dyskusji w końcu udaje mi się przekonać policjantów, że nie trzeba odwozić mnie do najbliższego psychiatryka a  nawet na tyle zyskuje ich sympatię, ze podwożą mnie pod same drzwi świątyni. Wpadam spóźniona do kuchni i w wielkim pospiechu zaczynam przygotowywać  posiłek. Dziś poniedziałek, tego dnia, mnisi krócej dyskutują o filozofii, śniadanie jest wcześniej bo po nim następuje cotygodniowa narada. Świątynna narada to czas kiedy wszyscy mieszkający w aśramie mogą opowiedzieć o swoich bolączkach, problemach i propozycjach zmian. Każdy ma prawo głosu i zostaje wysłuchany przez społeczność. Po szaleńczym poranku w kuchni siadam razem ze wszystkim w dużej sali z nadzieją, że w końcu usłyszę jakieś dobre słowo nt. moich zmian w jadłospisie. Nie doczekuję się jednak żadnych pochwał za to jeden po drugim mnisi z pokorą lecz stanowczo wypowiadają się na temat moich śniadań. Zaczynają bardzo miło, od słów „Czy Kucharka Mataji…”.

       Tytuł Mata-ji zarezerwowany w Indiach dla matron rodowych, używany jest w krysznaickich świątyniach przez mnichów w stosunku do wszystkich kobiet. Znaczy nie mniej, nie więcej tylko „Pani Matko” i powinien być wyrazem szacunku oraz wyznacznikiem nastawienia jakie mnich ma dla kobiety z którą rozmawia. Bardzo nie lubię tego terminu, wszystko się we mnie gotuje jak ktoś się do mnie tak zwraca, czuję się jak nestorka rodu. Jaka tam ze mnie Matka! Ludzie! Hallo! Mam 20 lat!!  Przełykam jednak tą „Mataji Kucharkę” i słucham dalej… i uszom nie wierzę… „Czy Mataji Kucharka mogłaby nie dodawać przyprawy do piernika do kitri?” ( to o moim cynamonie i gałce muszkatałowej w kitri!) „Czy Mataji Kucharka mogłaby nie wsypywać proszku do pieczenia do picia?” (to o mojej wanilii w herbacie!!) „Czy Mataji Kucharka mogłaby nie robić czapati na drożdżach?” (to o moich pittach!). I wreszcie- „Czy Mataji Kucharka mogłaby przestać gotować te wszystkie inne dziwne potrawy na śniadanie?” (to o moich wielkich odkryciach kulinarnych!!!). „Chcemy tego co zawsze. Kitri i czapati- nic więcej nic mniej. Prosimy pokornie Mataji Kucharkę o zaprzestanie na nas swoich kuchennych eksperymentów”.

       Przez chwilę mnie zatyka ale potem wybucham z siła 20 letniego kobiecego wulkanu. „Po pierwsze- nie jestem żadna „Mataji Kucharka”!!! Po drugie- zupełnie się nie znacie na tym co dobre! Po trzecie – Co wy tam wiecie o wielkim świecie i gotowaniu!  Po czwarte mam już dość tego waszego kitri i tego codziennego wałkowania 200 placków. Będę gotować jak zechcę lub wcale. Koniec!”

IMG_9400-horz

        Od tego dnia idę  z mnichami na wojnę. Wiem, że muszę stosować się  do wytycznych jadłospisu i słuchać przełożonego oraz całej społeczności. Muszę -więc to robię, ale… pozwalam sobie na drobne uszczypliwości. To jest moja  kulinarna zimna wojna.  Jednego dnia przesolę kitri, drugiego dnia je przypalę, trzeciego dodam za dużo chili. Chcieliście kitri  TO JE MACIE!  Nie smakuje? Dlaczego? Wszystko zgodnie z procedurą. Teraz na każdej poniedziałkowej naradzie wysłuchuję niezadowolonych głosów. Sprawa zaczyna balansować na ostrzu noża i pewnie skończyłaby się dla mnie bardzo nieciekawie, gdyby nie jedna starsza wspaniała mniszka.

      Kulangana (tak jest jej na imię) przyjeżdża któregoś dnia z Londynu. Mieszka od 30 lat w tamtejszej słynnej krysznaickiej świątyni nazywanej -Bhaktivedanta Manor (budynki pod świątynię zostały podarowane przez Johna Lennona  i Georga Harrisona- więcej tutaj). Przez wszystkie te lata Kulangana jest świątynną kucharką, jak ja teraz. Tylko, że ona jest wybitna w tym co robi- po wyrabiane przez nią i sprzedawane w przyświątynnym sklepie indyjskie słodycze ustawiają się długie kolejki. Kulangana jest z pochodzenia Polką i od czasu do czasu odwiedza tu swoją rodzinę. Zatrzymując się przy okazji na parę dni we Wrocławskiej świątyni. Tak się składa, że jest świadkiem jednej z poniedziałkowych narad a potem wieczorem wysłuchuje moich żali i łez związanych z tym „jak to mnie, WSPANIAŁEJ KUCHARKI,  nikt tutaj nie docenia”.

       Nie podziela mojego oburzenia, pociesza tylko i pozwala się wypłakać. Potem siada naprzeciwko mnie i powoli tłumaczy: ” Spróbuj ich zrozumieć. To w większości jeszcze młodzi chłopcy, którzy postanowili zmienić swoje życie i walczyć z pokusami tego świata. Żyją w celibacie co w ich wieku jest wielkim wyzwaniem. Mieszkają w prosty sposób i nie posiadają prawie nic. Próbują odwiązać się od materialnych rzeczy i wprowadzać w swoje życie duchowe wartości.  To jest dla nich ciągła walka:  z pożądaniem, ze zmysłami, z  umysłem podszeptującym im coraz to nowe pokusy. Orężem w tej walce są dla nich medytacja, modlitwa i studiowanie filozofii. Ale to nie wszystko. Równie ważne są: ciężka praca, stałość i prostota. To kitri  którego bronią jak lwy jest uosobieniem tych wartości. Oni nie chcą przez cały ranek zamiast skupiać się na modlitwie- medytować o tym co będzie na śniadanie. Chcą nauczyć się kontrolować swoje ciało i umysł- a to bardzo trudne.  Prosty ale pożywny posiłek im w tym pomaga. Nie walcz z nimi, przyjmij to z pokorą, pomóż  im. Jesteś tu po to aby im służyć a nie po to aby oni jedli i chwalili twoje „wspaniałe dzieła kulinarne”. Gotowanie to służba- nie show z Tobą w roli głównej- uwierz mi, robię to od 30 lat. Zmień swoje podejście a zobaczysz, że wszystko się ułoży.”

       Tłumaczy i przekonuje, argumentuje i wyjaśnia, dyskutuje i pociesza tak długo aż w końcu do mnie dociera. Dzięki Ci Panie Boże za starsze mądre kobiety,myślę. Ta tutaj, jest dopiero od 2 dni a już zdążyła zrozumieć i pokochać tych wszystkich chłopców jak własnych synów. Oto ktoś, kto naprawdę zasługuje na miano MATA-JI. Postanawiam spróbować i zastosować się do rad Kulangany. Jest w jej słowach moc kogoś kto przeszedł tą samą drogę na której ja utknęłam teraz. Nie jest łatwo, ale nikt nie obiecywał, że łatwo będzie. Nie poddaje się jednak. Próbuję i próbuję i w końcu następuje przemiana.

       W moich zewnętrznych czynnościach nie zmienia się nic, zmienia się tylko to co w sercu. Jak zwykle wstaje o 4 rano, biorę prysznic i zaczynam dzień porannym spacerem po pustych ulicach Wrocławia. Kiedy w świątyni rozpoczynają się pierwsze nabożeństwa ja zaczynam swoje rytuały w kuchni: umyć i pokroić warzywa, przebrać ryż i usunąć z niego zanieczyszczenia, namoczyć fasolkę mung, utłuc przyprawy. Połączyć to wszystko i stworzyć idealne w swojej prostocie kitri, takie same jak wczoraj, takie same jak jutro, takie same jak przez następne dni i miesiące. Kiedy mnisi siadają do mantra-medytacji – ja zaczynam swoją w kuchni: ulep kulkę z ciasta, posyp mąką, rozwałkuj na cieniutki placek, połóż na rozgrzanej patelni, obróć, przenieś nad ogień, pozwól urosnąć, posmaruj masłem, włóż pod ściereczkę aby nie wystygły. I tak co najmniej 200 razy, krok po kroku, cały czas to samo: blat, wałek, patelnia, ogień, blat, wałek, patelnia, ogień. Włóż w to serce, skoncentruj się, niech każdy placek będzie doskonały, taki sam jak poprzedni, taki sam jak następny. Niech będą identyczne jak drewniane korale medytacyjne nanizane na sznurek.  Obracane w palcach dotąd- aż staną się idealnie gładkie i okrągłe.  Jesteś TU i TERAZ. Jesteś sługą. Robisz to dla innych, nie dla siebie.  Oto twoja modlitwa. Oto twoja  MEDYTACJA…

       Te pół roku kuchennych medytacji okazało się największa lekcja pokory jaką przeszłam w swojej „kulinarnej karierze”.  Cieszę się, że przydarzyła mi się na samym jej początku. Dzięki niej wjechałam na właściwe tory i nauczyłam się jaka jest właściwa postawa. Bóg mi świadkiem, wiele razy z tych torów jeszcze w życiu zbaczałam na manowce -dumy, zarozumialstwa, arogancji i wyimaginowanej kulinarnej sławy. Za każdym razem jednak mogłam wrócić do tych paru prostych lekcji których nauczyłam się we Wrocławiu:

1. Bycie kucharzem to przede wszystkim służba.

2. Stałość jest cnotą a trening czyni mistrza.

3. Gotuj sercem i słuchaj  tych dla których gotujesz

oraz…

4. Nie biegaj nocą po ulicy w stroju wyglądającym na piżamę !!!

IMG_9335-tile

       Wielokrotnie w moim późniejszym życiu przekonałam się, że te pół roku było „po coś”. Wyjeżdżałam z Wrocławia pogodzona ze sobą, z największą dawką pokory w sercu jaką udało mi się zgromadzić kiedykolwiek w życiu. (Ci którzy znają mnie osobiście- wiedzą, że pokora nie należy do moich cnót przewodnich). A kulinarnie? Cóż . Wbrew pozorom okazała się to bardzo duża inwestycja. W większości kuchni, których przyszło mi przez następne 20 lat życia gotować, (nie miało znaczenia czy tych ekskluzywnych czy np. tych pod gołym niebem Bengalu)  wyznawano zasadę- „pokaż mi swoje kitri a powiem Ci jakim kucharzem jesteś”. Potrawa ta stała się moim przyjacielem i była (oraz jest do dzisiaj) najczęściej gotowanym przeze mnie codziennym posiłkiem.

     Mój guru, którego osobistym kucharzem byłam przez parę dobrych lat, potrafił miesiącami żyć tylko o kitri. Dlaczego?- Bo kitri,  odpowiednio przyrządzone, jest jednym z tych zdrowych i prostych dań, które nie nudzi się szybko. Jeśli miałabym wybrać jedną potrawę którą musiałabym jeść przez całe życie- wybrałabym kitri. Jest bardzo syte a przy tym naprawdę pożywne. W Bengalu często bywa pierwszym posiłkiem, które dostaje niemowlę jako stały pokarm. Żółta łuskana fasola mung, jest bardzo trudna do kupienia w polskich sklepach, można ją jednak dostać w internecie np. tutaj (w tym sklepie kupicie też przyprawy potrzebne do ugotowania kitri). Nie przypomina w smaku zielonego mungu, jest od niej delikatniejsza, o lekko orzechowym aromacie. To moja ulubiona fasolka- bardzo lekko strawna, delikatna, pyszna. Niczym nie przypomina jakiejkolwiek znanej w Polsce fasoli. Kitri gotowane z dodatkiem żółtego mungu jest kremowe i rozpływa się w ustach. Polecam bardzo. Jeśli musicie żółty mung czymś zastąpić to użyjcie dobrze rozgotowanego żółtego grochu w połówkach (nie moczonego przed gotowaniem) lub czerwonej czy żółtej soczewicy.

Zachęcam do ugotowania kitri, jest pyszne a przepis sprawdzony przeze mnie niezliczona ilość razy. Mam właśnie 45 lat i od dawna przestało mi się wydawać, że o gotowaniu wiem wszystko. Kitri potrafię jednak ugotować dobrze, tak samo jak czapati- ale o nich już następnym razem.



Faworki bez jajek -najlepsze!

IMG_9791-horz (1)       W Indiach, w zachodnim Bengalu, a dokładniej w stanie Orissa, nad samym brzegiem oceanu leży miasto Puri. Jest ono (wraz z Bhadrinath, Dwaraką i Rameśvaram) zaliczane  do Char Dham- 4 świętych miejsc pielgrzymek , które każdy pobożny Hindus powinien odwiedzić przynajmniej raz w życiu.  Puri znane jest również jako Jaganatha Puri od imienia Bóstwa (Jaganath- Pan Wszechświata) rezydującego w lokalnej, starej świątyni. Bóstwo to jest bardzo nietypowe , jak na indyjskie standardy. Większość Murti (posągów Bóstw) w hinduistycznych świątyniach (ponieważ czczona jest przez pokolenia, wieki  a nawet tysiąclecia) wykonana jest z trwałych materiałów takich jak marmur, kamień, brąz czy srebro.  Jaganath (oraz 2 inne postacie: jego siostry i brata) wykonany jest z prosto ociosanego wielkiego kawałka drewna i pomalowany w bajecznie kolorowych barwach (zobacz tutaj ). Bóstwo czczone jest w przepięknej świątyni. Miejsce to odwiedza ponad milion pielgrzymów rocznie. Religijne pisma datują świątynię i kult Jaganatha na II w. przed Chrystusem a pierwsze zachowane historyczne wzmianki pojawiły się w IX w. i związane są z osobą Sankaracaryi- wielkiego reformatora hinduizmu, który odwiedził Puri podczas swoich podróży po kraju.

       Dlaczego o tym wszystkim Wam piszę????  Dlatego, że dzisiejsze chrusty to tak naprawdę nie chrusty lecz słodycze pochodzące właśnie z Puri i nazywane tam „językami Pana Jaganatha” lub khaja.

       Khaja są przepyszne i wpisują się w kanon smażonych i oblewanych syropem słodyczy serwowanych na każdej, jak Indie długie i szerokie, ulicy.  „Języki Pana Jaganatha” moim zdaniem są jednak  wyjątkowe i zdecydowanie zasługują na międzynarodową karierę . Dlatego postanowiłam Wam je dziś zaprezentować. IMG_9976-horz       Pierwsze swoje khaja jadłam jakieś 20 lat temu podczas mojej wizyty w Puri. Były wyjątkowe nie tylko za sprawą smaku ale również dlatego, że pochodziły ze świątynnej kuchni. (Jest to podobno największa kuchnia w całych Indiach).

       W świątyni odprawianych jest codziennie wiele ceremonii i obrzędów związanych z rezydującym tam Bóstwem. Miedzy innymi dzień w dzień Jaganathowi ofiarowuje się  ogromne ilości pożywienia (co najmniej 56 potraw w dni normalne i 108 w święta). Jedzenie to po wykonanej ceremonii, uważane jest za święte i nazywane prasadam (łaską). Wywożone jest wielkimi wozami ze świątynnej kuchni i na specjalnym placu miasta- rozdawane licznej rzeszy pielgrzymów oraz potrzebującym z całego Puri.

       W świątynnej kuchni  gotuje się wg. najwyższych standardów czystości, na żywym ogniu (rozpalanym podczas specjalnego rytuału, codziennie o wschodzie słońca), w jednorazowych glinianych garnkach, pożywienie tylko wegetariańskie (bez mięsa, ryb i jaj oraz paru innych produktów uznawanych w hinduizmie za nieakceptowalne w standardach świątynnych, np. cebula i czosnek) . Kucharzami są członkowie najznamienitszych lokalnych rodów. A receptury i sposoby gotowania przekazywane w nich z pokolenia na pokolenie od setek lat.

       Więcej o tej niesamowitej kuchni oraz  o przepięknej historii świątyni i samego Bóstwa (oraz o tym dlaczego wygląda ono tak jak wygląda) przeczytacie tutaj , na oficjalnej stronnie świątyni. A tutaj macie zdjęcie straganu sprzed świątyni gdzie sprzedawane są najpyszniejsze i najpiękniejsze khaja na świecie.

IMG_9753-horz        Jeśli prezentowane dziś zdjęcia zachęciły Was do wykonania tych słodyczy (i nie jesteś weganami- dla nich wersja z olejem) to polecam smażenie khaja na klarowanym maśle. Jest to czysty tłuszcz mleczny czyli masło które poprzez długie gotowanie pozbawiono całej serwatki i wody oraz innych zanieczyszczeń stałych.

        Klarowane masło (powszechnie używane w kuchni indyjskiej pod nazwą ghee) zachowuje w sobie  cudowny orzechowy aromat smażonego masła ale ma od niego dużo wyższą temperaturę dymienia (nawet dużo wyższą niż większość olejów). Dzięki temu może być używane do smażenie w głęboki tłuszczu ( ma także tysiące innych zastosowań zarówno kulinarnych jak i leczniczych- ale o tym może innym razem). Klarowane masło od paru lat można kupić w wielu polskich sklepach (np. w Almie, Auchan czy Biedronce- patrz na półkach obok masła- sprzedawane jest w plastikowych wiaderkach). Takie masło używane było również szeroko w kuchni staropolskiej (np. dodawane do gotowanych bulionów czy ciasta na pierogi oraz używane właśnie do smażenia słodkich ciastek).

       Khaja w wersji wegańskiej smażone na oleju będą się nieznacznie różnic od tych z klarowanego masła (patrz pierwszy dyptyk w tym poście- po lewej stronie wersja wegańska, po prawej z klarowanym masłem). Płatki będą leciutko grubsze i pokryte większą ilością pęcherzyków ale nadal będą FENOMENALNIE pyszne.

IMG_9812-horz

       Daje Wam też do wyboru dwie wersje wykończenia khaja- te posypane cukrem pudrem i te klasyczne- oblane słodkim syropem. Ja sama nie mogę się zdecydować, którą wersję wolę bardziej. Jeszcze do przedwczoraj wydawało mi się, że tą z cukrem pudrem bo smakuje jak faworki (tylko o niebo lepiej).

       Po długiej przerwie, aby zaprezentować Wam przepis, zrobiłam klasyczne khaja w syropie i… zakochałam się w nich od nowa- smakują jak najlepsza baklawa- a kiedy jeszcze posypie się je uprażonymi pistacjami po prostu nie można się od nich oderwać. W sam raz na nadchodzący tłusty czwartek.
IMG_8620-3-horz
Teraz nie pozostaje mi już nic innego jak życzyć Wam smacznego oraz  uprzejmie poinformować, że:
Wszystkie skargi, zażalenia i reklamacje na niedopinające się w piątkowy poranek: dżinsy, spódniczki czy bluzeczki będą z wielkim żalem ale jednak …..rozpatrywane ODMOWNIE.

PS. Szybciutko dopisuje, bo na śmierć zapomniałam. Przepisem na khaja parę lat temu podzieliła się ze mną moja internetowa koleżanka Alaksya z tego bloga. Przepis przeszedł moje modyfikacje ale zaczynałam od jej wersji, bo okazała się jedną z lepszych które próbowałam poza Puri.

IMG_9884-tilenap



Sprawy organizacyjne

Po pierwsze: Jak podoba Wam się moje nowe LOGO? Wykonał je dla mnie znany polski akwarelysta Pan Andrzej Gosik.
proziaki

       Trudno uwierzyć ale ten blog ma już ponad pół roku. Zaczynając tym wpisem nie wiedziałam, że będzie to tak czasochłonne ale i tak wielce satysfakcjonujące zajęcie. Blog to tylko dodatek do mojego już i tak dość wypełnionego życia, odkąd go prowadzę mój wolny czas skurczył się ekstremalnie. Jest to wybór dość świadomy, chcę oddawać czas i energię temu miejscu. Ale chcę to robić efektywnie- stąd mój dzisiejszy wpis.

       Zakładając bloga wychodziłam z założenia, że ma on być przede wszystkim dla mnie. Miało to być miejsce gdzie mogę prezentować swoje zdjęcia, przepisy i swoje spojrzenie na świat. Dlatego stworzyłam blog, który sama uważałam za interesujący w treści i ciekawy w formie. Moja opinia jednak z czasem ewoluuje i zmienia się. Im dłużej bloguje tym bardziej rozumiem, że blog powinien być mniej dla mnie a bardziej dla WAS- moi czytelnicy. W końcu w pełni zrozumiałam- jeśli to miejsce ma odnieść jakiś sukces to przede wszystkim musi być przyjazne dla czytelnika.

proziaki

       Stąd dziś zamiast normalnego wpisu postanowiłam urządzić „blogowe konsultacje społeczne”. Wiem, wiem- strasznie to nudne a na dodatek trzeba się trochę wysilić i napisać coś w komentarzu pod wpisem … ale… uwierzcie mi, to bardzo ważne. Jeśli lubicie tutaj wpadać lub jesteście stałymi czytelnikami WASZ GŁOS będzie dla mnie niezwykle cenny. Dziś chciałabym abyśmy zamienili się rolami- WY dziś coś napiszecie a ja z wielką przyjemnością i zainteresowaniem to przeczytam.

      Żeby trochę Was zmotywować postanowiłam, że WŚRÓD TYCH, KTÓRZY ODPOWIEDZĄ NA ZADANE DZIŚ PYTANIA WYLOSUJE OSOBĘ, KTÓRA OTRZYMA  2 MOJE ZDJĘCIA KULINARNE ( oprawione w ramy). Czekoladowy zestaw widoczny poniżej jest do wzięcia. Są jacyś chętni? Do dzieła więc!

czekolada       Oto lista pytań, która mam nadzieję pomoże mi zmienić to miejsce w bardziej przyjazne dla Was- moi czytelnicy. Nie musicie odpowiadać na wszystkie pytania. Najbardziej zależy mi na tych które poprzedziłam słowem „WAŻNE” i choć mogą wydawać się  nudne- proszę- postarajcie się udzielić wyczerpujących odpowiedzi. Reszta pytań jest równie dla mnie ważna ale nic się nie stanie jeśli odpowiecie tylko na część z nich -te, które sami uznacie za ważne. (w komentarzu wystarczy podać numer pytania i napisać odpowiedź).

Pytania o formę bloga:

1. WAŻNE!!! Jak oceniacie funkcjonalność bloga? Czy łatwo się w nim poruszać i znaleźć to co trzeba.

a) Czy korzystacie z wyszukiwarki w górnym pasku menu (przycisk ZNAJDŹ)?

b) Czy podstrona z indeksem (PRZEPISY) jest dla Was użyteczna i łatwo tam coś znaleźć?

c) Czy potrzebne na tym blogu jest miejsce gdzie można przeglądać wpisy datami w skróconej wersji? (np. na stronie startowej bloga będą widoczne pojedyncze zdjęcia z tytułami ostatnich 10 wpisów, w które można kliknąć i przejść do odpowiedniego wpisu zamiast tak jak teraz przewijać całe wpisy strona po stronie)?

2. Czy brakuje Wam tutaj jakiś innych blogowych gadżetów o których nawet nie mam pojęcia, że istnieją a mogą być pomocne czytelnikowi?

3. WAŻNE!!! Czy jesteście zapisani do newslettera (podstrona „Subskrybuj”)?

a) Czy mój newsletter trafia do waszej skrzynki, czy do waszego spamu??? (JAK SPRAWIĆ ŻEBY ZAMIAST DO SPAMU TRAFIAŁ DO SKRZYNKI- piszę w dalszej części wpisu).

b) Czy mieliście jakieś problemy przy zapisaniu się?

c) Jeśli nie jesteście zapisani do newslettera to jak dowiadujecie się o kolejnych wpisach?

4. Jak trafiliście na GreenMorning?

a) portale społecznościowe?

b) portale fotograficzne?

c) portale kulinarne?

d) wyszukiwarka gogle (czego szukaliście?)?

5. Jak często czytacie GreenMorning?

a)każdy wpis?

b) raczej sporadycznie?

Pytania o treść bloga:

1. Dlaczego odwiedzacie GreenMorning? Co Was tutaj przyciąga?

Czy są to ZDJĘCIA, opisywane HISTORIE czy kulinarne PRZEPISY? A może coś zupełnie innego?

2. Czy jesteście wegetarianami i dlatego odwiedzacie ten blog?

Jeśli nie jesteś wegetarianami to czy ma dla Was znaczenie, że przepisy prezentowane tutaj nie zawierają pewnych produktów?

3. WAŻNE!!! Czy chcielibyście na tym blogu zobaczyć jakieś szczególne przepisy lub tematy, dla Was interesujące?

Czy jest coś o czym mogę dla Was napisać?

4. Czy wolelibyście aby wpisy były częstsze ale krótsze (tak jak na klasycznych blogach kulinarnych- jedno zdjęcie + przepis- bez całej sesji zdjęciowej i towarzyszącej przepisowi historii)?

====================================================================

       Tyle względem pytań. Wiem, że to długa lista ale wierzę, że zechcecie poświęcić tych parę minut i odpowiedzieć na nie a tym samym dać mi inspirację do dalszego udoskonalania tego miejsca. Z góry serdecznie dziękuję.

salsa z mango       Od jakiegoś miesiąca mój blogowy newsletter uznawany jest przez roboty Googla jako spam i tak kwalifikowany w poczcie g-maila.  Usiłowałam jakoś temu zaradzić i naprawić to na etapie rozsyłania ale okazało się to niemożliwe (przynajmniej mi żadna metoda nie jest znana). Dlatego jedynym wyjściem jakim na razie mogę zaproponować moim czytelnikom jest:

1. Jeśli jesteś użytkownikiem g-maila i mój newsletter trafia do twojego spamu (oznacza to, ze nie dowiadujesz się o nowych wpisach na blogu) zrób co następuje:

2. Wejdź w zakładkę SPAM i odszukaj wiadomość wysłaną z GreenMorning. Otwórz ja.

3. W górnym menu znajdziesz przycisk WIĘCEJ, kliknij w niego i rozwinie się lista opcji.

4. Wybierz ostatnią opcję z listy „Filtruj wiadomości tego typu”, kliknij w nią.

5. Pojawi się okienko, z wieloma polami do wypełnienia (które cię nie interesują) a w dolnym prawym rogu niebieski napis „Utwórz filtr na podstawie tych kryteriów wyszukiwania”- kliknij w napis.

6. Pojawi się następne okienko z wieloma opcjami do wybrania. Wybierz „Nigdy nie wysyłaj do spamu”- klikając w okienko obok napisu oraz zatwierdzając na dole strony ( klik w niebieskie okienko „utwórz filtr”).

7. GOTOWE- teraz nasz newsletter będzie pojawiał się w Twojej skrzynce odbiorczej. (nie działa to jednak wstecz i wiadomości, które do tej pory trafiły do spamu tam pozostaną).

cajeta
A na koniec same przyjemne informacje. Wszystkie prezentowane dziś zdjęcia (oprócz czekoladowych- do wygrania) pochodzą z moich artykułów kulinarnych napisanych ostatnio dla miesięcznika Voyage. Dwa pierwsze zdjęcia publikowane były w styczniowym numerze, gdzie pisałam o regionalnej kuchni podkarpackiej. Obecnie w kioskach możecie kupić  lutowy numer gdzie wraz z Natalią z bloga KrewiMleko piszemy o kuchni meksykańskiej (Natalią przepisy mięsne, ja wegetariańskie). Dwa ostatnie dyptyki w tym wpisie to przepyszna salsa z mango podawana w jadalnych miseczkach ze smażonej lub pieczonej tortilli oraz cajeta- meksykański przysmak podobny do dulche di leche- tak słodki że prawie nie można go jeść i tak dobry, że nie można się od tego jedzenia oderwać. Po przepisy zapraszam do kiosku. Warto się zapoznać z Voyage- to magazyn podróżniczy lecz dużo miejsca poświęca również kulinariom- moje przepisy zobaczycie tam jeszcze nie raz- właśnie pracuje nad smakami Tel Aviv-u do kwietniowego numeru.

Pozdrawiam serdecznie i czekam niecierpliwie na wasze odpowiedzi.



Kruche ciasteczka- zimowe gwiazdki

Stopniał Wam już cały śnieg za oknem? Zróbcie sobie swój własny. Cieplutki, pachnący i słodki.

IMG_1153-horz              Właśnie wygrzewam się w  prześwitującym przez brudne okna słońcu.  Leżę i czytam, czytam i leżę. A wszystko to przy akompaniamencie spływającego z dachu roztopionego śniegu. Kap, kap, kap. Chlup, chlup, chlup. Chrup, chrup, chrup -to już nie śnieg lecz upieczone przed chwilą ciasteczka. O błoga weekendowa bezczynności!

       Czy to już naprawdę wiosna? W połowie lutego? Ptaki śpiewają jak oszalałe, koty wieczorami „się marcują”, słońce pięknie przyświeca. Tylko we mnie jakoś tej wiosny nie czuć. Spędzałabym całe dnie przy kominku, wylegując się jak nasz kot. Nie przeszkadzają mi ani brudne okna, ani pajęczyny u sufitu, ani nawet wielka sterta ubrań do prasowania.  Wiem, ze powinnam coś zrobić ale mi się nie chce. Powinnam napisać Wam tu piękną i elokwentną historię ale słowa i myśli nie idą dziś w parze. I jedne i drugie dryfują tylko w sobie znanym kierunku a ja nie mam siły ich dziś gonić, łapać i nawlekać na sznurek opowieści. Zamykam oczy, włączam wspomnienia i przenoszę się w inny czas i inne miejsce. Też jest nieśpieszna sobota opatulona zapachem pieczonych kruchych ciasteczek. Sobota jak każda w domu moich dziadków.

IMG_1031-horz              W sobotę Babcia robi wielkie porządki w kuchni. Wyrzuca wtedy z niej wszystkie krzesła, wszystkie dzieci (czyli mnie i siostrę)  i swojego męża (czyli naszego dziadka). Myje, szoruje, pastuje, układa, porządkuje a przy okazji gotuje obiad i zagniata wielką górę kruchego ciasta. Wałkuje je potem na kuchennym stole, wykrawa szklanką krągłe ciasteczka, nakłuwa widelcem, układała na blachach i piecze, piecze i piecze. Na koniec każdą partię obtacza starannie w cukrze pudrze i wrzuca do wielkiej emaliowanej miski. Miska stoi zawsze na taborecie pod stołem. Idealna wysokość. Dlaczego? Zaraz przekonacie się sami.

      Kiedy babcia uwija się w kuchni dziadek, moja siostra i ja ustawiamy w przedpokoju pociąg z wyrzuconych z kuchni krzeseł. My (wnuczki) wsiadamy każda do swojego wagonu a maszynista (dziadek) zabiera nas w świat.

„Gdzie moje szanowne Panie, życzą sobie dziś jechać?”.

„Może do Berlina?”

„Nie, ja poproszę do Rzymu!”.

„Oj do Rzymu to bardzo daleko- będę sprawdzał bilety chyba z 5 razy”.

„A na Syberię?”

„Oj jeszcze dalej!”

„Jak daleko?”

” Z dziesięć kontroli biletowych”.

        Bilety a właściwie ich kontrole to kluczowy element  zabawy.  Mały problem przedstawia tylko ich zdobycie. Niestety, jedyne bilety jakie respektuje nasz konduktor znajdują się w kuchni w wielkiej misce pod stołem. Przyjemnie parzą w ręce, pięknie pachną wanilią i smakowicie brudzą palce cukrem pudrem (tak, że trzeba je potem pracowicie jeden po drugim oblizywać).

     Wiadomo wszem i wobec, że  JAKIEKOLWIEK jedzenie ciasteczek jest ABSOLUTNIE zabronione przed obiadem! Zarówno nam dzieciom- jak i naszemu konduktorowi- łasuchowi.  No ale kto by się tam tym przejmował. Trzeba tylko cichutko zakraść się do kuchni, kiedy babcia jest czymś bardzo zajęta, wsunąć się pod stół  i porwać garść ciasteczek z wielkiej miski. Jest ich tam tak dużo, że ubytek tych paru które mieszczą się w małej 5 letniej rączce nie zostanie zauważony. Musisz tylko uważać, żeby nie zostawiać za sobą śladów w postaci rozsypanego po podłodze cukru pudru- to babcia zauważy na pewno- w końcu od rana nie robi nic innego tylko szoruje i pastuje tą podłogę. IMG_1578-horzmm       Upycha się ciasteczka do kieszeni sobotniej sukieneczki lub jeśli się tam nie mieszczą pod sukieneczkę i wybiega cichutko z kuchni. Wsiada do wagonu, wyładowuje bilety i z wielkim wysiłkiem używając wszystkich palców liczy  na jak długą podróż wystarczą. Czasami trzeba pobiec do kuchni jeszcze raz- ale to już naprawdę wielkie ryzyko. Dziś się udało, w dwie małe rączki zmieściło się akurat tyle biletów, żeby dotrzeć na daleką Syberię.  „Proszę wsiadać! Drzwi zamykać! Odjazd! Fiu, Fiuuuuuu!”- naśladuje lokomotywę dziadek. ” Pociąg osobowy do Władywostoku, przez Wilno, Moskwę, Irkuc odjeżdża z peronu pierwszego na stacji przedpokój”.  „Ale, dlaczego nie przez Rzym? Ja chcę do Rzymu!”- krzyczy moja siostra.

„Poproszę Pani bilet do kontroli „- dziadek wyciąga rękę w stronę siostry a ta wręcza mu kruche ciasteczko. Dziadek ogląda je z każdej strony, przełamuje na pół, połówkę wkłada do buzi. Zjada ze smakiem i odpowiada: „Ale to był bilet do Władywostoku, zdecydowanie smakuje jak do Władywostoku”.  Oddaje siostrze drugą połówkę- „Niech Pani sama spróbuje”. Druga połowa ciasteczka ląduje w rozchichotanej buzi siostry.

      „No moje Panie, uwaga, zbliżamy się do pierwszej stacji. Wilno to przepiękne miasto, jest tam dużo kościołów, jest rzeka Wilia a nawet dzielnica, która nazywa się Wilcza Łapa.”- ” Dlaczego tak się nazywa dziadku?”. „Zaraz Wam wszystko opowiem ale najpierw muszę sprawdzić bilety. Pani jeszcze nie pokazywała biletu.” Wyciągam więc lekko sfatygowane ciasteczko z kieszonki i podaje konduktorowi a ten jednym kęsem zjada jego połowę, drugą oddając mnie. „Zachować do kontroli?”- pytam. „Nie trzeba” łaskawie odpowiada konduktor. Ładuję więc swój bilet do buzi i podczas gdy słodka rozkosz rozpływa się w moich ustach, w uszach wybrzmiewa wspaniała opowieść dziadka o mieście które odwiedził podczas swojej młodości. Za sprawą następnych słodkich biletów przekroczymy Ural i usłyszymy historię o Wołdze, Moskwie, Irkucku i kolei transsyberyjskiej. A raczej o losie Polaków ją budujących. Przeniesiemy się w inny czas i inne miejsca a wszystko to za cenę paru kruchych ciasteczek. I właśnie w kulminacyjnym punkcie zabawy- kiedy nasz krzesłowy pociąg dojeżdża akurat do Władywostoku-  naszą podróż w czasoprzestrzeni przerywa wychylająca się z kuchni babcia:

„Myjcie ręce – czas na obiad”- mówi a jej wzrok pada na usypaną cukrem-pudrem podłogę.

„Co tutaj tak biało?”- pyta podejrzliwie.

A dziadek, odruchowo zamiatając nogą cukier pod szafę odpowiada:

„Oj tam, oj tam, zaraz biało. Na Syberii byliśmy”.

IMG_1126b-horz

       Babcia była kucharzem bardzo spontanicznym. Nigdy nie gotowała wg. proporcji lub wagi. Nie miała też swojego zeszytu z magicznymi przepisami. Wszystkie kulinarne sekrety mieściły się w jej głowie, pieczołowicie poukładane pewnie w szufladkach obok tych z licznymi patriotycznymi wierszami i całymi rozdziałami Pana Tadeusza, które potrafiła cytować z pamięci.

       Bardzo późno zrozumiałam, że Babcia nie będzie żyć wiecznie i trzeba jej przepisy jak i historię jej życia ocalić od zapomnienia. Pojechałam kiedyś do domu rodzinnego specjalnie po to uzbrojona w dyktafon i wielki zeszyt. Pytałam i notowałam, nagrywałam i pomagałam jak mogłam otworzyć odpowiednie szuflady w tak niegdyś uporządkowanej głowie Babci. Na niektóre opowieści było już jednak za późno, szufladki zatrzasnęły się na amen i nie chciały otworzyć z powrotem.  Inne za to otwierały się z zadziwiająca łatwością. Tak usłyszałam wiele zupełnie nie znanych mi rodzinnych historii oraz uratowałam od zapomnienia wiele receptur na popisowe dania mojej babci.

       Przepis na kruche ciasteczka niestety do nich nie należał. Sama, metodą prób i błędów, musiałam odnaleźć sposób na ten zapamiętany z dzieciństwa smak. Trochę to trwało bo okazało się, że wbrew wszelkim regułom babcia robiła kruche ciasto z miękkiego zamiast twardego masła i chyba dzięki temu jej ciasteczka smakowały tak niepowtarzalnie.

       Oto moja całkiem udana próba odtworzenia smaku „słodkich biletów”. Upieczcie koniecznie i podajcie na podwieczorek. Broń Boże wcześniej!  Jedzenie tych ciasteczek przed obiadem jest ABSOLUTNIE zabronione- Babcia by się na Was, jak nic, pogniewała.



chaczapuri- gruzińska pizza

khaczapuri       Nie należę do osób, które często stołują się w restauracjach.  Jest parę powodów: po pierwsze mam problem z cierpliwym czekaniem na jedzenie (cierpię na „chorobę natychmiastowości”- ale o tym innym razem), po drugie zwyczajnie lubię jeść to co sama ugotowałam, po trzecie i najważniejsze  mocno wierzę w to, że świadomość  kucharza  podczas gotowania ma wpływ na osoby spożywające jego potrawy. Jedząc „specjały szefa kuchni” nie tylko wypełniamy żołądek ale karmimy też naszą świadomość. Dlatego właśnie, zanim zjem w jakiejś restauracji lubię poznać ludzi, którzy będą przygotowywać dla mnie posiłek, lubię odwiedzić kuchnie, zobaczyć jaka panuje tam atmosfera, jakimi nastrojami przesiąkną gotowane tam potrawy a od nich ja która będę je jadła. Jeśli udaje mi się spotkać takie miejsce gdzie jedzenie jest pyszne, atmosfera udana, a szef kuchni to po pierwsze dobry człowiek a dopiero po drugie dobry kucharz- to mogę się tam stołować do końca moich dni. khaczapuri, chaczapuri       Jednym z takich miejsc jest dla mnie gruzińska knajpka Gaumarjos w Piasecznie pod Warszawą (jedyne nad czym ubolewam to-to że nie jest wegetariańska). W weekend nie można tam wcisnąć szpilki (taki tłok) ale w tygodniu bywa luźno i wtedy lubimy (moje chłopaki i ja) zjeść tam najlepsze w świecie chaczapuri. Gaumarjos to podobno lokal bardzo znany (dzięki jakiemuś programowi telewizyjnemu – wybaczcie nie oglądam TV więc się za bardzo nie orientuje) i dlatego też bardzo modny (stąd te weekendowe tłumy). Moim zdaniem jednak o uroku tego miejsca stanowi zupełnie coś innego.   Po pierwsze niesamowicie smaczne domowe gruzińskie jedzenie, po drugie (i najważniejsze!)- szefowa kuchni- Pani Leliko Czcheidze ( dla znajomych Lela).

       Na Lelę wystarczy spojrzeć aby zrozumieć, że to wspaniała kobieta. Gościnność, dobroć i chęć nakarmienia całego świata ma wypisane na twarzy. Emanuje tą niezwykłą energią kobiety dla której gotowanie to tak samo naturalna czynność jak oddychanie. Gotuje „jak u gruzińskiej mamy” (kto był w Gruzji temu nie trzeba tłumaczyć, kto nie był- cóż, niech koniecznie pojedzie). Tylko czasami, kiedy siedzi zamyślona nad szklanką mocnej gruzińskiej kawy można zobaczyć lekki smutek na jej twarzy. Kto Lelę zna wie, że nie miała łatwego życia. Jej mąż zginął w wypadku a Lela została wdową z dwójka dzieci. Nie było łatwo w Gruzji związać koniec z końcem nawet tak zaradnej kobiecie jak Lela. Wtedy pojawiła się propozycja od kuzyna, który przeprowadził się do Polski i założył tutaj restaurację. Lela długo się nie zastanawiając przyjechała i została na dobre. W Piaseczyńskim Gaumarjos gotuje od 6 lat i jest zdecydowanie „perłą w koronie” tego miejsca. Rzadko ją jednak widać poza kuchnią bo jest bardzo skromna i nigdy nie  wychodzi na pierwszy plan pozostawiając go małżeństwu właścicieli Dawidowi i Lilianie (również przesympatycznym ludziom).
chaczapuri

       Lela to wyjątkowy „szef kuchni”. Prezentuje bardzo szanowane przeze mnie podejście do gotowania. Dla Leli to służba i chęć zadowolenia wszystkich, którzy jej posiłki będą spożywać. Oto cała prosta lecz wzniosła misja jej pracy. Nie ma tu miejsca na pychę i  promowanie się na wielkiego mistrza sztuki kulinarnej.  Skromna, cicha i ciepła kobieta, dla każdego mająca uśmiech, dobre słowo i .. talerz pyszności. Niby tak mało- a jak wiele.

       Z tego samego powodu Lela nie trzyma też swoich receptur i przepisów w tajemnicy. Zapytana kiedyś przeze mnie „co jest sekretem jej wspaniałego chaczapuri?” machnęła ręka i odpowiedziała, że to przecież bardzo proste danie „ale skoro nalegam i tak bardzo chciałabym się dowiedzieć  jak ona to robi to zaprasza do kuchni i po prostu mi to pokaże”. Nie wierzyłam własnym uszom?! Szef kuchni, który bez problemu zdradza swoje tajemnice kulinarne klientom!? To niespotykane! Dla Leli jednak naturalne i bezproblemowe. Dlaczego?
chaczapuri

       Według mnie Lela należy do elitarnego grona ludzi, którzy rozumieją, że posiadaną wiedzą należy się dzielić. Miałam szczęście i zaszczyt spotkać w swoim życiu wiele takich osób. Są ekspertami w swoich dziedzinach jednak nie strzegą swojej wiedzy jak największego skarbu. Wręcz przeciwnie- uważają, że im więcej ofiarują innym tym więcej do nich wróci, a kiedy się dzielą to nic nie tracą lecz przeciwnie- zyskują podwójnie. Ludzie tacy zapytani o swoje motywacje podają różne powody: niektórzy mieli szczęście na początku swojej drogi spotkać kogoś kto pomógł im i teraz po prostu „podają dalej”, niektórzy są głęboko przekonani, że wiedza nie jest materialną rzeczą i nie powinna być na sprzedaż, inni ( i Ci są chyba mi najbliżsi) uważają, że źródłem wszelkiego talentu, natchnienia i procesu twórczego jest Bóg. Wiedza i prawda są absolutne, pochodzą od Absolutu i do Niego należą. Możemy ich doświadczać i cieszyć się nimi jednak nigdy nie stajemy się ich właścicielami.

      Wydaje mi się, że każdy człowiek tworząc rzeczy małe czy duże doświadcza tego procesu. Najlepiej wiedzą o tym artyści (kompozytorzy, pisarze, malarze czy poeci). Rozumieją, że do stworzenia dzieł doskonałych, oprócz ciężkiej prac, potrzebny jest też „czynnik wyższy”. Niektórzy nazywają go natchnieniem, inni muzą, jeszcze inni uniesieniem czy przebłyskiem wiedzy. Wielkość artysty we współczesnym świecie mierzona jest poprzez dzieło jakie tworzy. Większość twórców (nie zastanawiając się skąd natchnienie przyszło) przypisuje całą zasługę sobie. Są jednak wśród nich tacy, którzy pokornie dostrzegają, że w procesie twórczym byli tylko narzędziem. Co więcej rozumieją, że im bardziej stają się narzędziem a mniej samym twórcą tym genialniejsze rzeczy potrafią stworzyć.  Tacy twórcy doświadczają i rozumieją, że rezultat wykonanej pracy, czy zdobytej wiedzy nie należy do nich. Jest pewnego rodzaju dobrem wyższym, którym należy się dzielić.  Dlatego robią to chętnie i z wielką pokorą.

       Ta sama wiedza ale w  jej głębszym zrozumieniu była esensją życia wielu mistyków i świętych. Zarówno tych na wschodzie jak i tych w tradycji chrześcijańskiej. Wyrzeczenie się rezultatów swojej pracy, niezwykła pokora, chęć dzielenia się zdobytą wiedzą oraz zupełne oddanie się woli Boga- to misja życiowa wielu ludzi żyjących nie tylko setki lat temu ale i zupełnie niedawno.

     Czytam właśnie pamiętniki Śrila Prabhupady. To mistrz duchowy mojego guru a więc ktoś w rodzaju mojego duchowego dziadka. W 1965 roku ten człowiek w podeszłym wieku siedemdziesięciu lat opuszcza Indie i na polecenie swojego nauczyciela wyrusza w podróż do Ameryki aby tam nauczać duchowej wiedzy. Jest starszym schorowanym indyjskim dżentelmenem, za cały bagaż mającym 2 walizki pełne książek oraz równowartość paru amerykańskich dolarów w kieszeni. W Kalkucie wsiada na statek nawet nie pasażerski tylko towarowy i udaje się w najdłuższy rejs swojego życia. Bardzo źle znosi podróż, nie pomaga sztormowa pogoda, która w końcu doprowadza starszego Pana do dwukrotnego zawału serca. Ten jednak nie poddaje się i zachowuje niesamowitą wiarę w Boga. Kiedy jego statek w końcu dobija do brzegów Ameryki w swoim pamiętniku napisze taki oto wiersz (wolne tłumaczenie mojego autorstwa):

Mój Drogi Boże!
Choć zwykle jesteś bardzo łaskawy
dla tak nieznaczącej duszy jak ja
to teraz nie wiem zupełnie po co
przywiodłeś mnie do tego dziwnego miejsca.
Zrób ze mną co zechcesz.

Jak, na Boga, mam wyjaśnić tym ludziom Twój przekaz?
Jestem przecież tylko bezużytecznym, upadłym człowiekiem.
Dlatego z całych sił proszę
pobłogosław mnie darem przekonywania,
bez niego czuję się zupełnie bezsilny.

Przywiodłeś mnie Panie do tego miejsca,
Abym opowiadał o Tobie.
Teraz mój los jest w Twoich rękach.
Tylko dzięki Twojej łasce moje słowa przyniosą rezultaty.
(…)

O Panie! Jestem jak lalka w Twoich rękach,
Jeśli przywiodłeś mnie tutaj bym tańczył,
To spraw abym tańczył, O Panie,spraw abym tańczył,
Spraw abym tańczył zgodnie z Twoją wolą.

Czyż to nie kwintesencja wszystkiego o czym piszę powyżej? Oto człowiek, który w pełni zrozumiał co znaczy być „narzędziem a nie twórcą”.  I jeśli wydaje Wam się, że taka postawa może w życiu ograniczać to zachęcam do lektury tej książki. Zobaczcie co osiągnął ten pokorny a niesamowity człowiek i jak piękny taniec udało mu się zatańczyć.

A teraz wracam już do Leli i jej chaczapuri bo chyba jednak za daleko odeszłam od tematu. Choć bardzo korci mnie aby zacytować Wam jeszcze jeden wiersz. Również napisany na statku, tylko zmierzającym w odwrotnym kierunku. Płynie na nim Agnes Gonxha Bojaxhiu, 18 letnia dziewczyna, która znacznie póżniej znana będzie światu jako Matka Teresa z Kalkuty. I choć w trochę innych słowach (bo przecież nastolatki a nie siedemdziesięciolatka) pisze dokładnie o tym samym co Śrila Prabhupada.

Przeczytajcie i przetłumaczcie sobie zresztą sami. Proszę bardzo!

IMG_8886-2-horz

       A teraz już naprawdę tylko o Leli a właściwie o jej pysznym chaczapuri. Ta bardzo popularna w Gruzji potrawa, często nazywana na zachodzie gruzińska pizzą. Nie do końca trafnie. Mnie bardziej przypomina indyjskie parathy czy bliskowschodnią pittę. Chaczapuri to rodzaj okrągłego drożdżowego placka w którym zamknięto nadzienie- najczęściej serowe (czasami inne np. z fasoli). Występuje też druga bardzo popularna szczególnie w Adżarii wersja tego placka. Formuje się go wtedy  w kształt łódeczki i zapieka z nadzieniem serowym oraz wylanym na wierzch jajkiem- wtedy jest to chaczapuri- adżaruli.  My jednak dziś o chaczapuri- imeruli czyli najprostszej i najpyszniejszej wersji.

       Pszenny placek+ mieszanka serów+ roztopione masło- to przecież formuła gwarantująca sukces w każdej kuchni- nie może się nie udać. A jednak. Mnie samotne zmaganie się z przepisem na perfekcyjne chaczapuri zajęło wiele miesięcy. Aż w końcu oświeciła mnie Lela. Sekretem najlepszego chaczapuri jest zamknąć jak najwięcej sera w jak najcieńszej warstwie placka. Dlatego kluczem do dobrego chaczapuri jest idealne ciasto. Musi być bardzo luźne a zarazem elastyczne (patrz pierwsze zdjęcie). Wtedy można rozwałkować je bardzo cieniutko ale tak by nie powstały żadne dziury przez które nadzienie mogłoby wypłynąć podczas pieczenia. Cieniutka warstwa ciasta upiecze się bardzo szybko dzięki czemu placek pozostanie mięciutki i niewysuszony a nadzienie w środku osiągnie idealną temperaturę aby się stopić i połączyć.

       Ważna jest też mieszanka serów wkładana do środka. Z mojego doświadczenia ser nie może być za rzadki ani za tłusty. Oryginalnie w Gruzji używany jest najczęściej podpuszczkowy biały niedojrzewający ser- domowej roboty. Podobny efekt można osiągnąć mieszając parę serów bez problemu dostępnych na naszym rynku lub wykonując sery w domu. Moje najlepsze chaczapuri  to- to wykonane z mieszanki domowego paniru i domowej białej mozzareli.

       Nie znam osoby, której nie smakowałoby chaczapuri, szczególnie uwielbiają je dzieci. Jeśli zrobiłeś chaczapuri z tego przepisu i Ci nie smakuje znaczy to, że coś poszło nie tak. Polecam wtedy udać się do Piaseczna na ul. Sierakowskiego 29 i spróbować oryginalnego chaczapuri Leli. Jak już tam traficie i zjecie pyszny posiłek, pofatygujcie się aby osobiście podziękować Leli- spotkanie z tą kobietą będzie równie niesamowite jak jej chaczapuri błogo wypełniające zarówno wasz żołądek jak i waszą świadomość.  Smacznego!

jaz zrobić chaczapuri