Mus jabłkowy

Zostaną po nas tylko drzewa…

  Znacie historię Johnego Appleseed?

  Wydaje się, że legendę tego ” Jabłkowego Pioniera”- zna każde amerykańskie dziecko. I choć dla wielu Johny Appleseed pozostaje tylko bohaterem tej disneyowskiej kreskówki  -człowiek taki istniał naprawdę i był bardzo interesującą postacią.

jabłka

        Nazywał się Jony Chapman i żył 200 lat temu na terenie Stanów Zjednoczonych. Legenda głosi, że był wędrowcem, którego współcześni mu postrzegali jak „niespełna rozumu”, podczas gdy on wędrował po całych Stanach i wszędzie gdzie tylko mógł sadził jabłonie. Używał do tego pestek jabłek, pieczołowicie przechowywanych w małej torbie na ramię- jedynym bagażu i majątku jaki posiadał.

       W rzeczywistości Chapman działał nieco inaczej. Na terenach jeszcze nie zaludnionych przez osadników- wykupywał nieduże działki, które ogradzał, uprzątał i zakładał na nich szkółki sadownicze. Kiedy jeden teren został zagospodarowany, Johny przenosił się do następnego miejsca i robił to samo. Po paru latach, był już właścicielem wielu szkółek, które odwiedzał regularnie, dbając o drzewa i sprzedając sadzonki okolicznym osadnikom. Zbierał nasiona z jednego sadu aby posadzić je w innym miejscu, podróżował wszędzie pieszo i żył na łonie natury.  O ile sposób sadzenia drzew i organizacji biznesu w rzeczywistości różnił się od legendy o tyle wiele innych informacji o Johnym Appelseed znajdują potwierdzenie w faktach.

mus jabłkowy       Johny Chapman żył ponad 70 lat i większość tego czasu spędził podróżując. Jak na swoje czasy był osobą bardzo ekstrawagancką (żeby nie powiedzieć dziwaczną). Po pierwsze jego wygląd- większość świadków zgadzała się co do tego, że Chapman prawie zawsze (nawet zimą) chodził boso, za swoje jedyne ubranie mając często worek po kawie przepasany sznurkiem. Za jedyny bagaż w licznych dalekich podróżach Chapman miał skórzaną mała torbę, zawsze pełną nasion, rondel (który najczęściej nosił na głowie zamiast kapelusza)  i … Biblię.

      Był wspaniałym mówcą (kimś nawet w rodzaju kaznodziei), kochały go dzieci i osadnicy z wielką chęcią przyjmowali pod swój dach. On jednak wolał nocleg w lesie pod gołym niebem, gdzie spał zawsze przy malutkim ognisku. Był niesamowicie wrażliwy na los zwierząt i wszystko na to wskazuje, ze był wegetarianinem. Zachowały się relacje, o tym jak Chapman gasił ogniska w miejscach gdzie mogły one spowodować śmierć owadów lecących do ognia. Podobno odmawiał jedzenia mięsa jak i np. jeżdżenia konno- gdyż uważał, że koniom jak i innym zwierzętom należy się wolność. Parę razy wykupił stare „bezużyteczne” konie, ratując zwierzętom tym życie i płacąc właścicielom za ich dalsze utrzymanie.

       Wielkim szacunkiem darzył rdzennych mieszkańców Ameryki. Znał podobno wiele indiańskich dialektów na tyle dobrze by móc porozumiewać się z Indianami w paru Stanach- robił to często i z wielką przyjemnością.  Pomagał finansowo ubogim. Rozdawał swoje sadzonki za darmo tam gdzie osoby potrzebujące nie miały czym zapłacić lub jako zapłatę przyjmował cokolwiek- jedzenie, ubrania, przedmioty codziennego użytku- którymi potem i tak dzielił się z  ubogimi.

       Bosy, w podartym ubraniu, za braci i siostry posiadający zwierzęta, wykluczonych i ubogich. Przez współczesnych sobie uważany za osobę niespełna rozumu.  Z  Biblią jako jedynym bagażem…. Czy on Wam KOGOŚ nie przypomina???

jabłka zielone       Miałam Wam dziś napisać o zupełnie innym aspekcie tej historii-  jak wielu znałam tylko LEGENDĘ Johnego Appleseed (jakby to przetłumaczyć? Jaś Ziarenko?)- kiedy zaczęłam szukać głębiej poznałam prawdziwego, niesamowitego człowieka- no i się rozpisałam. A ten post miał być o czymś zupełnie innym- o tym, że warto sadzić drzewa- szczególnie owocowe. Są niezwykle pożyteczne i mogą być pięknym śladem, który pozostawimy po sobie dla potomnych. W Indiach sadzenie drzew jest zaliczane do kategorii dobrych uczynków na równi ze spełnianiem wielu rytuałów religijnych. Dlaczego? Bo błogosławić będą cię za to całe pokolenia ludzi nawet już po twojej śmierci.  Ile razy w dzieciństwie wspinaliście się na drzewa owocowe? Do ilu sadów się zakradaliście, żeby posmakować zakazanych owoców? Ile było z tego frajdy i pyszności? Z ilu drzew w swoim życiu jedliście owoce?

 Czy kiedykolwiek pomyśleliście o osobach, które te drzewa posadziły?
Ja robię to odkąd sięgam pamięcią.

mus jabłkowy

        Widok z okien mojego rodzinnego mieszkania wychodził na drzewo czereśniowe. Tak ogromne, że wielkością dorównujące 3 piętrowej kamienicy. Kiedy moi dziadkowie sprowadzili się tu po wojnie i wraz z innymi mieszkańcami osiedlili w tej wielkiej poniemieckiej kamienicy, podzielili ziemię wokoło na malutkie ogródeczki gdzie uprawiali swoje warzywa. Drzewo czereśniowe pyszniące się za domem było tak wielkie i piękne, że postanowiono aby „zostało wspólne”. Każdego sezonu, kiedy dojrzewały czereśnie, wszyscy „tatusiowie”  wchodzili na drzewo i zrywali pełne torby owoców. Wysypywano to wszystko potem do skrzynek i dzielono po równo pomiędzy rodziny.  Wszystkie „mamusie” przez następne parę dni robiły setki kompotów a wszystkie dzieci przez te parę dni bolał brzuch od „czereśniowego obżarstwa”- tak przynajmniej głosi podwórkowa legenda i opowieści starszego pokolenia sąsiadów. Za naszych czasów, była już tylko „wolna amerykanka” czyli wszystkie dzieciaki przez cały czerwiec i lipiec godzinami przesiadywały na tym drzewie. Tam zawiązywaliśmy wakacyjne przyjaźnie, tam dyskutowaliśmy do ciemnej nocy, tam całowaliśmy się po raz pierwszy.  Na naszym podwórku przestawałeś być maluchem, nie wtedy kiedy nauczyłeś się palić zapałki czy robić inne zakazane rzeczy- lecz wtedy kiedy samodzielnie nauczyłeś wspinać się na CZEREŚNIĘ.

       Całe swoje dzieciństwo budziłam się i zasypiałam z widokiem na to piękne drzewo i od kiedy dojrzałam do świadomości, że moi dziadkowie nie mieszkali w tym miejscu od zawsze lecz przesiedlili się tutaj z Kresów- od tej pory zaczęłam sobie wyobrażać ludzi, którzy to drzewo mogli zasadzić. Zostało mi tak do tej pory. Gdziekolwiek widzę opuszczony stary sad, lub owocowe drzewa rosnące na skraju wsi- przystaję i myślę o ludziach, którzy te drzewa posadzili. Kim byli? Dlaczego to zrobili? Czy mieli okazję doczekać czasu kiedy drzewa wydały owoce? Jakie przetwory z tych owoców na zimę robili? Czy ich dzieci budowały domki na tych drzewach?? Czy zasiadali do obiadu w cieniu tych drzew?  Czy byli szczęśliwą rodziną? Jaki los ich stąd przegnał? Dlaczego nie pozostało po nich już nic- tylko te drzewa?

jabłka w sadzie       Historia bywa przewrotna i często okazuje się, że „zostają po nas tylko drzewa”. Dlatego sadźmy je, tak jak robił to Johny Appleseed, tak jak robili to nasi dziadkowie i rodzice. Nie sadźmy tylko modnych tui czy innych zaprojektowanych przez architektów krajobrazu krzewów. Sadźmy drzewa owocowe! Uprawiajmy warzywa zamiast trawników! Przekażmy tą wiedzę naszym dzieciom, niech rozumieją, że jabłka rosną na drzewie, nie w supermarkecie i że to wielka frajda takie drzewo zasadzić  i własnoręcznie pielęgnować, że to projekt na lata, dekady, że to ślad który pozostawimy po sobie na ziemi.

       Wszystko to pisze Wam siedząc otulona kocem pod wielką i piękną jabłonią w moim ogrodzie. Odkąd się tu sprowadziłam błogosławię osobę, która to drzewo zasadziła. Wyobrażam sobie, ze była to Hrabina, której przed wojną mój dom służył jako domek letniskowy. Wiem o niej tylko tyle, że nazywała się Krystyna i podczas II wojny światowej ukrywała w naszej piwnicy rodziny żydowskie. Czy posadziła to drzewo własnoręcznie? Czy zleciła to swojemu ogrodnikowi? Nie wiem i pewnie już się nie dowiem. Jednak za każdym razem, kiedy jem pyszną szarlotkę lub mus jabłkowy z owoców tego drzewa myślę o Hrabinie-Krystynie bardzo ciepło. Może legenda o niej nie urośnie jak ta o  Johnym Appleseed ale nasza rodzina zapamięta ją na pewno i błogosławić będzie każdej jesieni. Miejmy nadzieję, ze nas kiedyś również wspomną i pobłogosławią. Wszyscy Ci, jedzący owoce z jabłoni, wiśni, grusz i moreli które zasadziliśmy w naszym ogrodzie.

A Was? Będzie ktoś wspominał? Zostaną po Was jakieś drzewa??

jabłka przetwory

PIEŚŃ O OSTATECZNOŚCI
*
Zostaną po nas tylko drzewa
Milczenie chmur które odchodzą w dal
Tylko śpiew ptaków nie zaginie
A czym jest miłość – nadal nie wiem.
*
I wciąż przeżywam ją od nowa
Jak gdybym jej nie miał już dosyć
A gdy odchodzi znów bez słowa
Zostawia dziwny krąg tęsknoty.
*
Wszystko przeminie – pozostaniesz
Świetlistą smugą na ekranie
I nikt nie znajdzie twego cienia
Kiedy ustanie migotanie, mi-go-ta-nie.
*
I nie rozpoznasz siebie nigdy
Nikt Ci niczego nie podpowie
Czym genialność, czym prostota
Czym jest istnienie i czym człowiek.
*
I znowu chmury ponad nami
Księżyc i gwiazdy jak sen złoty
Który pozwala nam odpocząć
I wejść w kolejny dzień tęsknoty.
*
Zostaną po nas tylko drzewa
Milczenie chmur, które odchodzą w dal
Tylko śpiew ptaków nie zaginie
A czym jest miłość??? – NADAL NIE WIEM.

 



Sałatka „Addio Pomidory”

Minął sierpień, minął wrzesień, znów październik i
ta jesień rozpostarła melancholii mglisty woal
Nie żałuję letnich dzionków, róż, poziomek i skowronków
Lecz jednego, jedynego jest mi żal

pomidory

Addio pomidory, Addio ulubione
Słoneczka zachodzące za mój zimowy stół
Nadchodzą znów wieczory sałatki niejedzonej
Tęsknoty dojmującej i łzy przełkniętej wpół

kolorowe pomidory

To cóż że jeść ja będę zupy i tomaty
Gdy pomnę wciąż wasz świeży miąższ …
w te witaminy przebogaty…
Addio pomidory, addio utracone
Przez długie, złe miesiące wasz zapach będę czuł!

kotleciki z jogurtu                                        Tak oto Jeremi Przybora ustami Wiesława Michnikowskiego żegnał pomidory jesienią.

            Mnie chyba również dopadła jesienna melancholia, bo kiedy słucham tego nieśmiertelnego wykonania -myślę sobie- „Och! Nie ma już takich poetów, nie ma już takich interpretorów, nie ma już takich kabaretów i nie ma już… takich pomidorów.” Na pewno nie ma już ich w sklepach. Jeśli chcesz mieć pomidory do których będziesz wzdychał całą zimę to musisz je sobie samemu wyhodować.  Na działce, w ogrodzie czy nawet na balkonie. Małe, duże, karbowane, pręgowane, nakrapiane, czerwone, zielone, pomarańczowe, żółte, czarne, białe- uprawiałam już wszystkie. Co rok odkrywam nowe odmiany i dokładam je do mojej pomidorowej tęczy.pomidory
W tym roku niestety żegnam się z moimi pomidorami dość szybko. I do mnie jak do Jeremiego Przybory przyszła „dziewczyna co oplotła pajęczyną” wszystkie moje krzaki. I jak w piosence Dziewczyna ta (czytaj zaraza ziemniaczana) ” zabrała pomidory te ostatnie com schowane przed nią miał”. Uratowałam co się dało, resztę chorych krzaków palę w ognisku, żeby w przyszłym roku choroba się nie rozprzestrzeniała.  Z tego uratowanego kosza pomidorowej tęczy postanowiłam zrobić pyszną sałatkę godną zakończenia lata.

sałatka z pomidorów        Na kołderce z liści świeżego szpinaku i liści jarmużu (taką zieleninę miałam w ogrodzie)  ułożyłam słodziutkie pomidory z czarnymi oliwkami i pysznymi rozpływającymi się w ustach kotlecikami. Kotleciki to mieszanka domowego-jogurtowego sera (labneh) z przyprawami, kawałkami liści szpinaku, plasterkami oliwek i pomidorów. Wszystko to w panierce z mielonych płatków owsianych, usmażone na malutkiej ilości klarowanego masła. Chrupiące z zewnątrz, mięciutkie w środku, jeszcze ciepłe kotleciki wspaniale skomponowały się ze słodziutkimi pomidorami, soczystym szpinakiem i sosem który wyczarowałam z resztki jogurtowego sera, oliwy, ziół i soku z cytryny.

 POLECAM BARDZO, BARDZO, BARDZO!
ADDIO!
Do zobaczenia- z Wami za tydzień- z pomidorami z ogródka dopiero za rok.



Zapiekanki z podgrzybkami

zapiekanki z podgrzybkami       Uwielbiam zbierać grzyby. Jest w tym coś instynktownie atawistycznego. Kiedy jestem w lesie czuję się trochę jak kobieta pierwotna, której zadaniem jest znaleźć, zebrać i przynieść do jaskini jak najwięcej jadalnych roślin. Okazuje się, że pomimo całej otaczającej mnie cywilizacji  instynkt zbieractwa ma się w moich genach bardzo dobrze. Buszując z lesie a potem wracając do domu z pełnym koszykiem czuję się pożytecznie spełniona.podgrzybki        Odkąd przeprowadziliśmy się na wieś i mieszkamy właściwie w lesie, grzybów mamy zawsze pod dostatkiem. W sezonie grzybowym- wystarczy wyjść rano do ogrodu, pochodzić pomiędzy starymi dębami z przodu i tyłu domu aby wrócić z dwoma garściami podgrzybków lub zajączków. Każdego dnia ktoś z rodziny robi obchód ogrodu i wraca z 10, 20, 30 grzybami. Zbieramy je kiedy są jeszcze nie za duże (wtedy nie są robaczywe i najsmaczniejsze). Jeśli znajdziemy zupełnie malutkie grzybki- nie wyrywamy ich tylko oznaczamy to miejsce. Chodzimy potem codziennie do takiego „grzybowego przedszkola” i sprawdzamy jak mają się nasze „maluchy”.grzyby       Większość grzybowych zbiorów po prostu suszę. Suszone grzyby uwielbiam. Zawsze mam ich w kuchni całe puszki, dodaje ich obficie do zup(niekoniecznie tylko grzybowych), sosów, robię z nich nadzienie do pierogów czy farsz do najwspanialszej wigilijnej potrawy świata „smażonych uszek drożdżowo- grzybowych” (obiecuję podać przepis w grudniu).zapiekanki grzybowe     O ile suszone grzyby uwielbiam i znajduję dla nich liczne zastosowania w kuchni o tyle nie przepadam zbytnio za świeżymi grzybami leśnymi. Nie odpowiada mi ich „obślizgła” forma. Czasami ugotuję sos ze śmietaną, który mój mąż uwielbiaj jeść potem w każdej postaci: na plackach ziemniaczanych, z pajdami świeżego chleba z masłem czy z kaszą gryczaną.    zapiekanki z podgrzybkami        Od jakiegoś czasu robię też te oto zapiekanki i bardzo przypadły nam one do gustu. Przepis idealny do wykorzystania codziennej niedużej porcji malutkich grzybków leśnych. Wiem, że są nie za zdrowe i ciężko strawne. Ale co z tego kiedy są PRZEPYSZNE! Sezon grzybowy nie trwa przecież cały rok. Nadrobimy innymi zdrowymi potrawami kiedy się skończy. zapiekanki



Życie jest Piękne!

IMG_8975

  Przydarzyła mi się dziś dość dziwna sytuacja. Jechałam właśnie rowerem na jedną z moich zwyczajowych przejażdżek fotograficznych…

       Zawsze wygląda to tak samo. Późnym popołudniem, kiedy światło jest najwspanialsze, pakuję swój aparat do torby, torbę do koszyka na kierownicy, siebie na rower i udaję się w nieznane. Jadę tak długo aż zauważę coś szczególnie pięknego- wtedy gwałtownie skręcam z drogi.  Najczęściej kończę gdzieś na przydrożnej łące, w starym sadzie, na polu w łanach zboża, w czyimś ogródku czy na leśnej polanie. Nie ważne gdzie to jest , dla mnie zawsze jest to miejsce magiczne. Kiedy zaczynam patrzeć przez obiektyw aparatu, świat wokoło pięknieje a ja przenoszę się do krainy magii.

IMG_0194

       Otóż dzisiaj, kiedy  po raz kolejny miałam przenieść się do świata magii i właśnie gwałtownie skręcałam rowerem z drogi, usłyszałam za plecami komentarz…  ” No i poszła SRAĆ!”… (przepraszam za dosłowny i wulgarny cytat). Odwróciłam się, mając nadzieję zobaczyć jakiegoś pijaczynę i ujrzałam niestety „normalnego” Pana lat około 25 jadącego markowym rowerem. Komentarz na temat moich czynności fizjologicznych był skierowany do towarzyszącej mu kobiety (markowe ciuchy, tipsy, makijaż i fryzura jak na bal). Pocmokali, pokiwali głowami i z obrzydzeniem pojechali dalej.

IMG_5668

       Niezrażona komentarzami i w żaden sposób nie zamierzająca się tłumaczyć po prostu wyciągnęłam aparat i zaczęłam fotografować przepięknie uschnięte kwiaty, które przyciągnęły moją uwagę. Po drodze były jeszcze, krzaki dzikiej róży, jabłka w opuszczonym sadzie, przydrożne kamienie, stare zardzewiałe pręty, przewrócone drzewo w lesie, chwasty rosnące pomiędzy kostką brukową, stary płot, chmiel na tym płocie, mrowisko, pożółkłe i zwiastujące jesień liście. Każda z tych rzeczy zachwycająca, domagająca się mojej uwagi, krzycząca „spójrz na mnie -jestem interesująca-JESTEM PIĘKNA”.

IMG_0559cccc

      DOSTRZEGAĆ PIĘKNO TAM GDZIE GO WCZEŚNIEJ NIE WIDZIAŁAM- to jedna z najwspanialszych rzeczy której nauczyła mnie fotografia. Zaryzykuje stwierdzenie, że to jak na razie największa wartość płynąca z tego hobby.  Przedmioty na pierwszy rzut oka banalne widziane przez obiektyw aparatu nabierają dla mnie nowego wymiaru. Piękne są ich tekstury, kształty, kolory, ornamenty. Wszystko to pomalowane jeszcze odpowiednim światłem na zdjęciach wychodzi magicznie.

IMG_9936

       Zasada która za tym stoi jest prosta- każda z rzeczy w tym świecie zwyczajnie JEST PIĘKNA. Patrząc na to filozoficznie to wszystkie ONE przecież są dziełem genialnym genialnej siły wyższej. Jakkolwiek jej nie nazwiemy: Naturą, Bogiem, Kosmosem czy Ewolucją.

IMG_8528

       Jakby na to nie spojrzeć ( filozoficznie czy nie) obiektyw okazał się być  zaczarowanym kalejdoskopem,  który pozwala mi oglądać świat z zupełnie innej perspektywy. A co najważniejsze, zaczarował mnie tak, że nie muszę mieć go już  przed sobą żeby piękno zobaczyć. Patrzę na rzeczy codzienne, banalne, stare, zniszczone, nieatrakcyjne i widzę ukryte w nich piękno. Schylam się po zardzewiałą puszkę, uschnięty listek czy polny kwiatek. Patrzę na nie tak długo aż dostrzegam ukryty w nich potencjał- niekoniecznie tylko fotograficzny.  Coraz częściej staje na poboczu drogi, jedynie po to by pozachwycać się pięknym światłem czy unikalnym widokiem. Dzięki fotografii żyje bardziej ” tu i teraz” ,nauczyłam się dostrzegać  piękno chwili oraz przedmiotów wokoło mnie.

IMG_0137

        Pomyślcie, co się stanie kiedy nauczę się stosować tą zasadę wobec napotkanych w życiu nie tylko przedmiotów ale również LUDZI?!  Poważnie zastanawiam się nad fotografią portretową.  Pewnie bardzo by pomogła.  Na przykład dostrzec potencjał w dzisiaj spotkanym człowieku- autorze wulgarnego komentarza.  Tak, sprawa jest koniecznie do rozważenia.  A tymczasem…

IMG_1064

      Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie a w szczególności Pana na markowym rowerze. Nawet nie mam mu za złe dzisiejszego komentarza tylko ogromnie mi go szkoda. Dlaczego? -bo jedyna czynność, którą przychodzi mu do głowy robić w tych wszystkich pięknych miejscach- jest tak przeraźliwie „fizjologiczna”.  No cóż może kiedyś kupi sobie markowy aparat fotograficzny, popatrzy przez obiektyw i…  odkryje piękno wokół siebie. BARDZO mu tego życzę!



Sernik na zimno z borówkami

sernik na zimno bez żelatyny
Po raz pierwszy jadłam ten sernik jakieś 10 lat temu w belgijskiej wegetariańskiej restauracji usytuowanej w…  pałacu. Miejsce nazywa się Radhadesh i jest wyjątkowe. Oto w XIX wiecznym pięknie odrestaurowanym pałacu (lub zamku-nie jestem pewna jak to nazwać) mieści się … hinduistyczna świątynia Kryszny. Wokół zamku mieszka duża społeczność wyznawców, która jest duszą tego miejsca. Jest tam wisznuicki Collage (autoryzowany przez Uniwersytet Oxfordzki), jest największa chyba w Belgii biblioteka i księgarnia z wisznuickimi książkami, jest hotel i centrum konferencyjne,  są sale wystawowe gdzie prezentuje się sztukę hinduską.  Jest Goshala, jedna z niewielu w Europie.borówki
Miejsce rocznie odwiedza tysiące turystów. Pełni rolę lokalnego muzeum i jest jedną z największych atrakcji turystycznych w regionie. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Brukseli lub Liege  to wybierzcie się również do Radhadesh (tylko godzina drogi samochodem), naprawdę warto choćby z powodów kulinarnych. Można spróbować tam pysznego chleba w lokalnej piekarni (z 30 letnią tradycją) lub zjeść rewelacyjny obiad w przyzamkowej restauracji wegetariańskiej. Dla koneserów podróży kulinarnych w miasteczku obok (20km dalej) jest również mała wytwórnia belgijskiej czekolady do obejrzenia. Kilka razy dziennie zamek można zwiedzić z przewodnikami. Mówią chyba we wszystkich języka europejskich (również po polsku!).

sernik na zimno bez żelatyny i jajek       Kiedy już tam będziecie, pełni ciekawych historii i niezwykłych wrażeń oraz przepysznego obiadu serwowanego za śmieszne pieniądze w lokalnej restauracji, koniecznie rozglądnijcie się za tym sernikiem. Serwują go tam w innej, lekko podpieczonej wersji, z wiśniami i migdałami zamiast borówek i cytryny. Jest przepyszny.

       Kiedy 10 lat temu spróbowałam go podczas mojego pobytu w Radhadesh (byłam tam na jakiejś konferencji) od razu pobiegłam do restauracyjnej kuchni. Odnalazłam wspaniałą starszą kobietę, która na stałe mieszkała jako mniszka w świątyni a przy okazji piekła „cukiernicze dzieła sztuki” do restauracji. Chętnie podzieliła się ze mną przepisem, który okazał się nie jej autorstwa ale pochodził z tej książki, słynnego australijskiego wegetariańskiego szefa kuchni-Kurmy Dasa. O nim jednak napisze Wam już innym razem.  Zdecydowanie zasługuje na osobną blogową historię.
IMG_4697-horz       Przez 10 lat życia w mojej kuchni, oryginalny przepis Kurmy ewoluował  i zamienił się w „najprostszy popisowy sernik  na zimno”. W mojej wersji jego wykonanie jest banalnie proste a efekt zupełnie niewspółmierny do włożonego w przygotowanie sernika wysiłku. Wyjdzie każdemu i to popisowo a w dodatku zawiera składniki do kupienia w każdym osiedlowym sklepie. Do dzieła więc, Moi Drodzy!
IMG_4732-horz

SERNIK NA ZIMNO Z BORÓWKAMI
(bez żelatyny, bez jajek,najlepszy!)

200g sklepowych herbatników (2 klasyczne małe paczki) lub kruchych ciasteczek własnego wypieku
60g miękkiego masła (3 czybate łyżki)
olejek cytrynowy (wg. uznania i intensywności od paru kropel do 1/2 łyżeczki)
500g mascarpone (zimnego z lodówki)
350g skondensowanego słodkiego mleka z puszki (tj. około 3/4 klasycznej puszki)
1/2 szkl. +3 łyżki soku z cytryny (świeżo wyciśniętego)
otarta skórka z 1 dużej cytryny
500g borówek amerykańskich (lub innych owoców np. malin, truskawek, mango, winogron, jeżyn etc.)
garść liści mięty do dekoracji

1.Ciastka połam, wrzuć do misy blendera i zmiksuj na proszek. Nie musi być idealny- nawet lepszy taki z drobnymi kawałkami ciasteczek.
2. Do ciastkowego proszku dodaj masło i olejek cytrynowy, wetrzyj masło w proszek tak żeby otrzymać coś w rodzaju mokrej kruszonki. Odsyp sporą garść na potem- posłuży do dekoracji.
3.Na dno dużej (28cm) tortownicy wysyp pozostała kruszonkę. Rozprowadź równomierną warstwą i uklep po wierzchu ręką. Wstaw do lodówki na pół godziny.
4. W międzyczasie w misce wymieszaj mikserem mascarpone z mlekiem z puszki i skórką cytryny na gładką masę(zajmie to około 1 min.). Cały czas miksując dodaj sok z cytryny i wmieszaj go w masę.
5.Powinnaś otrzymać dość gęstą pysznie słodką i orzeźwiająco cytrynową masę.
6.Wyjmij tortownice z lodówki, 3/4 borówek wsyp na ciasteczkowy spód (po pobycie w lodówce powinien stwardnieć i scalić się) .
7.Na borówki wyłóż masę sernikową. Parę razy postukaj tortownicą o blat, tak aby masa opadła i wniknęła pomiędzy owoce na spodzie.
8.Udekoruj wierzch pozostałymi owocami, listkami mięty i posyp odłożona kruszonką.
9.Wstaw do lodówki na 2-3 godziny do stężenia.
10.Zanim otworzysz obręcz tortownicy, obkrój brzegi sernika ostrym cienkim nożem. Inaczej część sernika zostanie na brzegach tortownicy.
11.Krój sernik na spore kawałki i podawaj gościom oraz domownikom. Na ich pochwały machaj ręką i odpowiadaj „OCH! To takie proste ciasto, znam je z GreenMorning.pl, chcecie link do przepisu?” 😉 .

Przechowuj sernik w lodówce, najlepszy jest w dniu zrobienia.



Mishti Doi- słodki jogurt

Jogurtowy deser       Jednym z pierwszych słów w hindi, którego nauczyłam się w Indiach było ” PANI”- czyli woda. Kiedykolwiek i gdziekolwiek siadaliśmy do stołu (a goszczono nas często) pierwsze o co prosiłam to „PANI!!!”. I to nie dlatego, że był upał (choć był).

        Po Indiach najczęściej podróżowałam z moim Guru i grupą jego uczniów. My Polacy naprawdę jesteśmy gościnni, jednak Hindusi biją nas w tym na głowę. Każda hinduska rodzina zapraszając do domu SADHU (czyli świętego człowieka) za punk honoru stawia sobie ugoszczenie go jak króla oraz nakarmienie tak, aby nie mógł się ruszać. Zasada rozszerza się na każdego kto z SADHU do domu przyszedł. Nie ważne, czy jest to 5 czy 500 osób. Każdy jest posadzony, zabawiony rozmową i… karmiony, karmiony, karmiony. Odmowa w ogóle nie wchodzi w grę, byłaby największą obrazą dla Pana i Pani Domu.

        Siedzisz więc pokornie i starasz się jak możesz kontrolować swój talerz oraz nakładane na niego potrawy (często około 20 na jeden posiłek). Większości z nich nie znasz, nie znasz też hindi aby zapytać „co to?”. Nawet jeśli osoba serwująca mówi po angielsku to i tak nie za wiele pomaga bo nie przyjmuje twojej odmowy tylko mówi „it’s very nice, very tasty” i nakłada Ci na talerz potrawę za potrawą. Większość z tych potraw jest ostra, za ostra jak na nasze europejskie standardy, tak ostra że od jednej łyżki  płyną Ci łzy z oczu.  Co więc robisz?….. Prosisz o „PANI!, PANI!” i zapijasz każdy kęs jak największą ilością wody. Przynosi ulgę i pomaga… jednak tylko na trochę. Po 2-3 daniach masz już żołądek pełen wody a według Pani Domu powinno się w nim zmieścić jeszcze paręnaście potraw. Nie. Woda to zdecydowanie nie jest rozwiązanie twojego problemu. Próbujesz więc  inaczej. Zamiast zapijać wodą, ostre potrawy zagryzasz roti (czyli indyjskimi plackami) te przynajmniej w większości nie są ostre (chyba, że są nadziewane). Ale ponownie wracasz do punktu wyjścia- bo jesteś pełna już w połowie posiłku. Nie tędy droga, zabrnęłaś w ślepy zaułek !

IMG_6822-tile        Aż tu któregoś dnia w jednym z arystokratycznych domów w Jaypur, znajdujesz rozwiązanie. Właściwie, przynosi Ci je bardzo roztropna i pomocna służąca. Obserwuje Cię i Twoje zmagania z mieszaniną uśmiechu i współczucia na swojej pięknej azjatyckiej twarzy. Nagle znika i wraca z miseczką zimnego i gęstego jogurtu. Wykłada Ci go na talerz i miesza z ostrą potrawą. Na migi pokazuje, żebyś spróbowała. Z wielką ostrożnością wkładasz odrobinę jedzenia do ust i… o dziwo!… jesteś w stanie to przełknąć bez wielkiego pożaru wybuchającego w twojej jamie ustnej. Co więcej, wreszcie poczułaś inny niż ostry smak potrawy i okazała się ona przepyszna. Służąca stawia miseczkę obok twojego talerza i mówi wskazując na jogurt „DAHI”.

        Właśnie nauczyła Cię słowa ratującego życie (lub przynajmniej zdrowie- szczególnie twojego żołądka). Odtąd pierwsze o co prosisz zasiadając do indyjskiego stołu to nie „PANI” lecz „DAHI”, „DOHI” lub „DOI” w zależności od tego w jakim regionie Indii się znajdujesz. IMG_6888-tile       Serwujące osoby trochę się dziwią, bo nie jest to normalna procedura spożywania posiłku. (W tradycyjnych domach bardzo przestrzega się kolejności podawania dań, ma to duży związek z ajurwedą- czyli staroindyjska medycyną naturalną, która zaleca jedzenie poszczególnych smaków i konsystencji pożywienia w odpowiedniej kolejności). Jednak jeśli pięknie złożysz ręce i błagalnym głosem poprosisz „DAHI, DAHI!” – dostaniesz to o co prosisz. Gęsty jogurt, domowej roboty, z tłustego mleka prosto od krowy zawsze jest” na wyposażeniu”  indyjskiej kuchni.

       Pewnego pamiętnego dnia kiedy siedzisz na podłodze jakiegoś niedużego domu, gdzieś w zachodnim Bengalu i pokornie składasz ręce prosząc  o „DOI, DOI” (w hindi jogurt to „dahi” w bengali to „doi”) w oczach osoby serwującej pojawiają się dwa znaki zapytania „MISHTI DOI???”- pyta.  „YES, DOI!” odpowiadasz. Pani Domu pojawia się za chwilę z niedużym glinianym naczyniem i stawia je na twoim talerzu. W naczyniu nie ma białego jogurtu- jest coś innego w lekko karmelowym kolorze. Niepewnie smakujesz odrobinę zawartości naczynia i… WOW!!!… zakochujesz się w tym smaku od pierwszego wejrzenia (a raczej kęsa). Właśnie odkryłaś MISHTI DOI.

słodki jogurt jak zrobić       Kuchnia Bengalska słynie w całych Indiach z najlepszych słodyczy. Ulice Kalkuty i innych miast tego regionu pełne są małych i dużych sklepików ze słodyczami wyrabianymi głównie z mleka i jego przetworów. Większość z nich porcjowana jest na malutkie kwadraty ale są i płynne puddingi czy pływające w syropach kuleczki, są przekładańce i kilkuwarstwowe cuda. Najpopularniejsze to:  burfi- podobne do naszych krówek słodycze z odparowanego do stałej konsystencji mleka, sandesh słodycze z sera panir w różnych smakach i kolorach. Są i gulabjamuns (malutkie mleczne pączki nasączone syropem różanym) są rasagule i rasmalai (kuleczki z sera gotowane w syropach lub skondensowanym słodkim mleku z kardamonem, posypane świeżymi pistacjami). Jest keer- gęsty słodki mleczny puding (czasami ryżowy) jest rabri (deser którego głównym składnikiem są !!! kożuchy z mleka!!!). Jest chenna poda- pieczone tylko ze składników mlecznych i cukru ciasto.  Jest wreszcie- MISHTI DOI- słodki gęsty karmelowy jogurt. Robiony i serwowany w małych naczyniach z niewypalanej lecz suszonej na słońcu gliny. Moim zdaniem to najlepsza mleczna słodycz w całym Bengalu, zaryzykuje nawet stwierdzenie, że w całych Indiach.

       Mishti doi powstaje w takim samym procesie jak normalny jogurt. Z tym, że bazą jest nie zwykłe lecz mocno odparowane, słodzone i doprawione kardamonem gęste mleko. Dopiero do niego dodawana jest odrobina jogurtu jako zaczyn i taka mieszanka rozlewana jest do glinianych naczyń. Naczynia pod przykryciem pozostawia się w ciepłym indyjskim klimacie na 10-12 godzin w ciągu których mleko przemienia się w gęsty, jedwabisty, lekko karmelowy, słodki  a zarazem kwaskowy deser. Glina dodatkowo wyciąga z jogurtu płynną serwatkę pozostawiając w naczyniu skondensowany deser.  Mishti-doi najlepiej smakuje schłodzone i tak jest podawane- najczęściej podczas świąt religijnych- gdyż uważane jest za „pokarm Bogów”.

       Długo wydawało mi się, że Mishti Doi nie uda się, bez glinianych naczyń i w takich przywiezionych z Indii je właśnie robiłam (zobacz na to zdjęcie).  W ogóle proces przygotowania tego deseru wydawał mi się dość żmudny. „Cóż, wszystko co dobre wymaga wysiłku” myślałam i godzinami odparowywałam mleko. Aż parę lat temu, znajoma hinduska, mieszkająca na stałe w USA podzieliła się ze mną w Internecie (dzięki ci Boże za Facebook!) swoim „zachodnim” sposobem na Mishti -Doi.

       Jej przepis brzmiał prosto: nie odparowywała mleka tylko go zagęszczała mlekiem w proszku, nie gotowała mleka z cukrem do skarmelizowania, tylko najpierw robiła karmel z cukru a potem zalewała nim mleko. A co najważniejsze! Nie używała glinianych lecz szklanych naczyń. Oto mnie, wielbicielce Mishti Doi, ktoś otworzył  oczy „pochodnią wiedzy”  i pokazał nowy, lepszy, prostszy i efektywniejszy sposób zrobienia mojego ukochanego deseru.

       Od tej pory przepis przeszedł jeszcze sporo modyfikacji aby w końcu przyjąć formę tutaj prezentowaną. Przedstawiam Wam moje karmelowo-cytrynowe Mishti-Doi. Przepis najprostszych w wykonaniu  i najlepszy w smaku. W mojej kuchni powstało z niego już ponad tysiąc porcji słodkiego ożywczego jogurtowego deseru. Mam nadzieję, że i Wam przypadnie do gustu oraz się uda! Gdyby jednak się nie udało (tak przydarzyło się jednej z moich przyjaciółek, której przepis podałam) przeczytajcie tutaj jak można taką porażkę zamienić w sukces.deser jogurtowy