Właśnie trwa sezon na kwiaty jarmużu. Mają je w ogrodzie tylko ci, którzy nie zjedli całego jarmużu zimą (co jest nie lada wyzwaniem!). To, że kwiaty jarmużu są pyszne odkryłam zupełnie niedawno czyli w zeszłym roku. Jakimś cudem został mi w ogrodzie po zimie jeden samotny krzak jarmużu a raczej resztki krzaka z paroma pozostawionymi na czubku listkami. Nie wiem dlaczego go nie wyrwałam podczas wiosennych porządków o ogrodzie? W każdym razie został i stara łodyga wraz z pierwszymi ciepłymi dniami wiosny zaczęła się pokrywać od nowa małymi listkami (przepysznie delikatnymi w porównaniu nie tylko do starych zimowych ale i do zupełnie młodych które kiełkują z nasion późną wiosną). To był już wielki plus- mieć świeżą delikatną zieleninę w ogrodzie zanim się posiało cokolwiek w tym sezonie.
Potem na przełomie kwietnia i maja krzaki strzelają łodygami w górę i najpierw pojawiają się na nich malutkie zielone pączki, które bardzo szybko – bo w ciągu zaledwie paru dni zamieniają się morze małych żółtych kwiatuszków. Kwiaty (tak samo jak liście) jarmużu są jadalne i są pyszne. Mnie najbardziej jednak smakują kiedy jeszcze są zielonymi pączkami. Są wtedy delikatne, chrupiące i słodziutkie. W smaku przypominają mi trochę brokuły, trochę szparagi a trochę same liście jarmużu, mają lekko orzechowy smak. Kiedy pączki rozkwitają nabierają ostrzejszego posmaku. Wtedy bardziej przypominają rzodkiewkę lub rukolę.
Kwitnący jarmuż przypomina wyglądem kwitnące brokuły. Nie ma się czemu dziwić bo należą do tej samej rodziny roślin. I choć kwiatki obu warzyw można by pomylić wizualnie to moim zdaniem nie da się pomylić ich w smaku. Kwiaty jarmużu są wykwintniejsze i słodsze, po prostu pyszne. Mnie tak zasmakowały zeszłego roku, że posadziłam dodatkowych parę krzaków i oszczędzałam je przez zimę aby dotrwały do wiosny. Długo nie mogłam się doczekać ale oto nadszedł… ten jeden tydzień w roku kiedy na jarmużu są już pączki ale jeszcze nie zaczynają wszystkie rozkwitać jak szalone. Korzystam jak mogę jedząc te małe pyszne witaminowe bomby codziennie w sałatkach lub pochrupując prosto z krzaczków podczas pracy w ogrodzie( której ostatnio mam sporo bo się bardzo spóźniłam z sianiem i rozsadzaniem w tym roku). Mam parę pomysłów jakby kwiatów jarmużu użyć do innych dań, nie na surowo (np. do spaghetti primavera lub do zapiekanki warzywnej z gorgonzolą lub smażone w tempurze) ale za każdym razem jak się przymierzam to mi ich jakoś szkoda a raczej szkoda mi mnie, która wiosną pilnie potrzebuje dużej dawki witamin i zjadam je jednak na surowo.
A wy? Odkryliście już kwiaty jarmużu? Jeśli nie to musicie poczekać do następnej wiosny. Teraz przyszedł dobry czas na posianie jarmużu w ogrodzie, będzie dawał plony przez całe lato (można zrywać już malutkie listki do sałatek), jesień i zimę (jarmuż spokojnie zimuje pod śniegiem i zdarza mi się jego zamrożone liście przynosić do kuchni nawet jeszcze w lutym i gotować z nich różne potrawy) a potem następnej wiosny zastaniecie taki piękny widok w ogródku jak na moich dzisiejszych zdjęciach. Najpierw się nim pozachwycacie a potem schrupiecie go ze smakiem. Może w takiej sałatce jak moja? Polecam!
SAŁATKA Z KWIATAMI JARMUŻU
(z awokado, sezamem i rzodkiewkami)
2 garście kwiatów jarmużu (najlepiej nierozwiniętych pąków)
5 rzodkiewek
1 awokado
2 łyżki sezamu
garść orzechów nerkowca
2-3 łyżki twarogu (w wersji wegańskiej można pominąć)
oliwa z oliwek, sok z cytryny, sól, pieprz, wędzona papryka (do smaku)
1. Umyj i wysusz kwiaty jarmużu, łodygi połam na krótsze kawałki.
2. Rzodkiewki umyj i pokrój na cieniutkie talarki.
3. Awokado rozkrój na pół, wyjmij pestkę, obierz i pokrój w kostkę lub w cienkie plasterki.
4. Sezam upraż na suchej patelni do złotego koloru. Odstaw do wystygnięcia.
5. Orzechy upiecz w piekarniku (180’C) na suchej blaszce do złotego koloru. Wsyp do miseczki dodaj pół łyżeczki oliwy z oliwek, wymieszaj tak aby oliwa pokryła orzechy, wtedy wsyp do miseczki trochę soli i wędzonej papryki (jeśli lubisz) i znowu wymieszaj aby orzeszki pokryły się przyprawami.
6. Na talerzach układaj kawałki awokado i gałązki z pąkami jarmużu, posypuj orzechami, sezamem i plasterkami rzodkiewek. Dodaj pokruszony twaróg. Przyozdób rozwiniętymi kwiatkami jarmużu. Dopraw solą, pieprzem, sokiem z cytryny i oliwą z oliwek lub innym ulubionym olejem. Podawaj natychmiast.
Kwiaty jarmużu są jak szparagi- same łamią się we właściwym miejscu. Trzeba po prostu lekko uginać czubki łodyg na wysokości 5-7 cm. Gałązki pękną w takim miejscu, że w ręce zostanie nam mięciutka i chrupiąca część rośliny a łykowata część łodygi która dalej będzie produkować pyszne liście pozostanie na roślinie.
Najsmaczniejsze są nierozkwitnięte zielone pączki jarmużu. Wydają się być delikatniejsze i słodsze niż żółte kwiatki- te też są pyszne ale mają w sobie leciutką goryczkę- za to przepięknie się prezentują na talerzu.
Zabrzmi to nieskromnie ale jeszcze nie jadłam lepszego wegetariańskiego bigosu niż… mój własny. Na temat niewegetariańskich się nie wypowiadam , nie konsumowałam ich przez ostatnie 25 lat więc już nawet nie pamiętam jak smakują. Wiem natomiast dobrze jak smakuje (albo powinien) dobry wegetariański bigos. Idealny bigos powinien mieć smak balansujący pomiędzy kwaśną nutą kiszonej kapusty a słodyczą dobrze uprażonej kapusty białej. Musi być mocno aromatyczny i wilgotny (za suchy bigos to przestępstwo). Powinien też być „bogaty” – tak w Indiach mówi się o potrawach które zawierają „odpowiednią” ilość masła.
I taki właśnie jest mój bigos. Naprawdę dobry, oparty na wieloletnim doświadczeniu gotowania go w różnych warunkach i ilościach. I choć ostatnio gotuję go bardzo rzadko (z reguły raz do roku, w okolicach świąt Bożego Narodzenia) to był taki czas kiedy bigos gotowałam bardzo często i w naprawdę dużych ilościach. Pisząc „duże ilości” mam na myśli np. 20, 50 lub 100 litrów.
Trudno mi do końca określić w czym tkwi tajemnica mojego bigosu. Na pewno w długim procesie gotowania oraz w początkowym osobnym gotowaniu obu kapust. Powoduje to, że biała kapusta ma czas zmięknąć i dokładnie się uprażyć zanim wejdzie w reakcję z kwasem z kapusty kiszonej. Wszyscy dobrze wiemy, że jakikolwiek kwas spowalnia proces gotowania i nie dopuszcza do odpowiedniego zmięknięcia i rozgotowania warzyw. W moim bigosie kapusta rozpływa się w ustach a kwaśny smak tylko lekko balansuje słodycz prażonej kapusty, dodatkowo „podkręconą” suszonymi śliwkami i koncentratem pomidorowym. Bigos to jedyne danie do którego cały czas używam koncentratu pomidorowego, zrezygnowałam z niego już dawno w mojej kuchni ale tutaj pasuje mi idealnie i nic nie było w stanie go zastąpić z takim samym efektem.
Ważną rolę w gotowaniu bigosu odgrywa też masło, pomaga odpowiednio uprażyć kapustę oraz nadaje potrawie łagodny głęboki smak. Smażenie sera na klarowanym maśle tylko wzmacnia aromat smażonego masła w potrawie.
Jeśli jeszcze nigdy nie robiliście sera panir- spróbujcie koniecznie- jest bajecznie prosty i pokochacie go od pierwszego kęsa. Można z niego robić wspaniałe rzeczy i używać na 100 różnych sposobów w kuchni. Więcej na temat paniru przeczytacie TUTAJ. W postaci moczonych w bulionie kostek smakuje NIEZIEMSKO. Gwarantuję Wam, że nie będziecie się mogli powstrzymać i podjecie sporą część przed wrzuceniem do bigosu. Zróbcie więc od razu więcej.
Pozdrawiam Was wszystkich serdecznie i życzę samych wspaniałości na nadchodzące Święta. Ja ich co prawda nie obchodzę tak tradycyjnie jak Wy ale jest to dla mnie zawsze miły czas odpoczynku po bardzo pracowitym grudniu oraz niezwykły czas spotkań z przyjaciółmi i rodziną. 24 grudnia świętujemy urodziny mojego synka a 1 stycznia moje (już nawet nie liczę, które, zatrzymałam się na 40-tych i przy tym pozostańmy).
Do zobaczenia i napisania już pewnie w nowym roku. Serdecznie dziękuję, że byliście ze mną przez cały 2014 . Miło było tworzyć tego bloga dla Was. Przed nami nowy 2015- bardzo jestem ciekawa co nam przyniesie??? Macie jakieś marzenia z nim związane? Zrealizujcie je KONIECZNIE! Ja zaczynam nowy rok przecudownie, w styczniu jadę na Sycylię fotografować gaje cytrusowe i oliwne i to w doborowym towarzystwie! Napiszę Wam wkrótce o tym…
Nie przejedzcie się za bardzo na te święta i nie zapomnijcie o co one tak naprawdę są!
pozdrawiam
Kinga
ps. Pierniki NIE są mojej produkcji. Kupione zostały na jakimś kiermaszu i służyły mi za dekorację do którejś z sesji komercyjnych. Piękne są? Prawda?
WEGE BIGOS-NAJLEPSZY!
(z kostkami smażonego sera panir)
na kostki sera: 3 l. tłustego mleka (nie UHT) 1/3 szkl. soku z cytryny 1/2 l. klarowanego masła do smażenia 2 l. dobrze słonego bulionu warzywnego na bigos: 3kg. główka białej kapusty 1,5kg kapusty kiszonej po 8 szt. liści laurowych i ziela angielskiego 1/3 kostki masła (70g) garść suszonych śliwek kalifornijskich 3 czubate łyżki koncentratu pomidorowego opcjonalnie: 3-4 suszone borowiki 1 płaska łyżeczka asafetydy potrzebne również będą: dwa duże 5-7 litrowe garnki
1. Zagotuj mleko i zrób ser. Dokładne wskazówki znajdziesz tutaj. Wyłóż ser na sito lub do tetrowej ściereczki i przyciśnij czymś ciężkim. Po 30-40 minutach powinien być gotowy. Pokrój ser w 2cm kostki i smaż w głębokim rozgrzanym tłuszczu (jak frytki) do złotego koloru.
2. W międzyczasie doprowadź do wrzenia bulion, zmniejsz ogień i pozwól mu lekko bulgotać na gazie. Wrzucaj do bulionu, usmażone kostki sera i pozwól im się gotować na malutkim ogniu przez około 10 minut lub do czasu aż nie wysmażysz wszystkich porcji sera. Zdejmij ser z ognia i pozostaw aż się ładnie nasączy.
3. Bulion powinien być mocno słony i dobrze przyprawiony. Możesz użyć też zamiast bulionu serwatki pozostałej z produkcji sera dodać do niej liści laurowych, ziela angielskiego, asafetydy, pieprzu i soli. Ostatecznie możesz też wykorzystać sklepową bulionetkę lub inne podobne produkty.
4. Kapustę kiszoną jeśli jest mocno kwaśna przepłucz zimną wodą. Ja dodatkowo tnę ja jeszcze nożyczkami w paru miejscach, żeby skrócić kawałki kapusty. Wrzuć kapustę do garnka zalej wodą do połowy wysokości (kapusty nie garnka), dodaj połowę liści laurowych i ziela angielskiego. Wstaw na średni ogień i gotuj mieszając od czasu do czasu.
5. Kapustę białą poszatkuj drobno. W drugim garnku roztop masło dodaj asafetydę (jeśli używasz) smaż przez 5-10 sekund i wrzuć poszatkowaną kapustę. Wymieszaj dokładnie. Duś pod przykryciem. Jeśli cała kapusta nie zmieści się do twojego garnka, nie martw się. Kapusta pod wpływem ciepła, szybko redukuję swoją objętość, będziesz mógł/a za chwilę dodać do garnka resztę.
6. Teraz najżmudniejszy proces powstawania bigosu. Kapusty powinny gotować się w osobnych garnkach co najmniej przez półtorej godziny. Do kapusty kiszonej trzeba co jakiś czas dolewać wody. Do kapusty białej też ale dużo mniej i rzadziej. Tak naprawdę kapusta biała powinna mniej się gotować a bardziej prażyć na maśle we własnym soku. Fajnie jeśli się lekko zbrązowi, nie trzeba wiec się martwić, że się gdzieniegdzie przypali. Jeśli jednak przypala się za często (tak że mocno przywiera do garnka), trzeba podlać ją wodą. Obie kapusty, regularnie mieszamy i gotujemy pod przykryciem.
7. Po półtorej godziny gotowania osobno, kapusty łączymy w jednym garnku (teraz już zredukowały się tak, że zmieszczą się do jednego 6-7litrowego garnka), dodajemy pozostałe liście laurowe i ziele angielskie, śliwki i grzyby. Dokładnie mieszamy i gotujemy następne 1,5-2 godzin. Teraz bigos lekko podlewamy wodą i pilnujemy, żeby mocno się nie przypalił (gdzieniegdzie może- ale tylko gdzieniegdzie). Gotujemy pod przykryciem, na średnim ogniu, mieszając często. Dobry bigos powinien być mocno wilgotny, nie suchy. Dlatego na dnie garnka po ugotowaniu powinniśmy zobaczyć jeszcze płyn. Dbajmy o to, żeby cały czas tam był dolewając wodę podczas gotowania.
8. Na koniec gotowania dodajemy koncentrat pomidorowy i odcedzone z bulionu gorące kostki smażonego sera. Dokładnie mieszamy i gotujemy jeszcze przez 5 minut. Zestawiamy z ognia.
9. Ja osobiście nie solę bigosu, sól zawarta w kiszonej kapuście w zupełności wystarcza do przyprawienia potrawy. Nie dodaję też do bigosu pieprzu, każdy robi to już na talerzu wg. uznania. Ty możesz spróbować i sam ocenić czy nie trzeba Twojego bigosu doprawić.
10. Bigos przechowuj w lodówce, będzie dobry do 2 tygodni. Można go też zawekować w słoiki lub zamrozić.
Z proporcji wychodzi prawie pełny 6 litrowy garnek bigosu. Przy takim nakładzie pracy moim zdaniem nie warto robić mniej, lepiej nadmiar bigosu zawekować lub zamrozić.
Można wykonać wersję wegańską tego bigosu. Zamiast paniru użyć tofu a zamiast zwykłego i klarowanego masła oleju rzepakowego.
Pamiętacie mój urodzinowy konkurs? Laureatką została w nim Zuzia z bloga Chili, Czosnek, Oliwa. Wygrała darmowe warsztaty fotografii kulinarnej ze mną. Zuzia to bardzo uzdolniona młoda dziewczyna. Bloguje z wielką pasją i cały czas doskonali się w tym co robi. To jedna z tych niepozornych i skromnych osób, która nie robi wielkiego show wokół siebie. Za to mozolną pracą i determinacją dzień za dniem małymi kroczkami staje się coraz lepsza w tym co robi. Bardzo mi imponują tacy ludzie bo ja niestety sama taka nie jestem ( ale tym razem to nie o mnie!). W sumie spędziłyśmy z Zuzią już paręnaście godzin razem. Ostatnie spotkanie przeznaczyłyśmy na wspólne fotografowanie u Zuzi w domu. Poznanie warunków w których na co dzień pracuje mój kursant to dla mnie nie lada gratka. Dużo łatwiej wtedy coś doradzić, zrozumieć problemy i pokazać np. jak okiełznać światło. Można obejrzeć też „kolekcję gadgetów kulinarnych”, którą gromadzi, chcąc czy nie chcąc, każdy fotograf kulinarny. Można też po prostu przejść się po mieszkaniu i zupełnie świeżym okiem przybysza z zewnątrz wskazać na rzeczy, które aparat fotograficzny „pokocha od pierwszego wejrzenia”. (jak choćby ta piękna platerowana taca, która stanowi takie ciekawe tło dla ciecierzycy).
Kiedy wykonywałyśmy z Zuzią prezentowane dziś zdjęcia był chyba najciemniejszy dzień tego roku. Najchętniej, rozmawiając, siedziałybyśmy przy zapalonym świetle. Ale jak widać na „załączonych obrazkach” nawet małą ilość światła można wykorzystać jako atut. Choć zdjęcia to nasza „praca zbiorowa” za ich autorkę należy uznać Zuzię. Ona obsługiwała aparat, ja tylko lekko pomagałam stylizować a potem uczyłam jak je dobrze obrobić w post-produkcji. Wszystkie „ochy i achy” (oraz zażalenia) proszę więc kierować do NIEJ 😉
Zuzia, jak przewidywałam, okazała się pojętną i zdolną uczennicą. Czas jej poświęcony uważam za bardzo dobrze wykorzystany. Nasze drogi jeszcze się nie rozchodzą, choć wiem, że Zuzia w swoim „slowly but surely” tempie zajdzie bardzo daleko i bez mojej pomocy. Pomimo tego spotkamy się pewnie jeszcze nie raz, już bardziej jako partnerki niż „nauczyciel i uczeń”.
Konkurs urodzinowy i to czym zaowocował bardzo mi się spodobało. Oprócz Zuzi spotkałam się jeszcze z dwójką wyróżnionych osób. Była to Olimpia z bloga Pomysłowe Pieczenie i Aga z bloga Foodtowarmthesoul. Okazało się, że z obiema dziewczynami „rozumiem się bez słów” i gdyby mieszkały trochę bliżej (obie niestety mieszkają na Wyspach Brytyjskich) to zyskałabym dwie super przyjaciółki, z którymi nie tylko dzielę pasję fotograficzną ale i podobne spojrzenie na świat.
Ciekawe, kto weźmie udział i wygra w moim konkursie za rok? Już się nie mogę doczekać!
Kofta to jedno ze sztandarowych dań kuchni indyjskiej. A ta prezentowana dzisiaj, wykonywana z paniru to zdecydowanie arystokracja wśród koft. Danie idealne dla kucharzy, którzy lubią zabłysnąć przed swoimi gośćmi. U nas serwowane rzadko, najczęściej z okazji jakiegoś święta lub proszonej wykwintnej kolacji. Może dlatego, że kofta to danie trochę pracochłonne? Choć przecież nie za skomplikowane w wykonaniu i podaniu. Pierwszym krokiem do przyrządzenia kofty będzie wykonanie paniru. Panir to bardzo łatwy do zrobienia w domowych warunkach ser. Tak łatwy, że potrafi go uwarzyć nawet mój 10-letni syn. Instrukcję jak dokładnie wykonać panir znajdziecie TUTAJ. Pamiętajcie, że ser na koftę powinien być dość zwarty, dlatego warto go przycisnąć czymś ciężkim podczas odsączania z serwatki. Dostępny w polskich sklepach ser capri jest bardzo dobrym substytutem paniru, jednak w tym przepisie nie sprawdzi się tak dobrze. Capri ma w sobie za dużo płynu, dlatego pulpety z jego użyciem będą potrzebowały więcej mąki aby się skleiły a potem nie rozpadały podczas smażenia. Wpłynie to na konsystencję i lekkość kofty. Warto więc poświęcić trochę czasu i samemu zrobić panir- zachęcam bardzo- jest z tego dużo pysznej satysfakcji. Na sos do kofty najlepsze będą słodkie mięsiste pomidory, trudne do dostania poza sezonem. Dlatego w zastępstwie możecie użyć też tych z puszki, wtedy trzeba dodać do sosu mniej passaty.
Jeśli nie macie wszystkich przypraw potrzebnych do wykonania sosu, nie przejmujcie się zbytnio. Zróbcie po prostu najsmaczniejszy pomidorowy sos jaki potraficie (np. taki jak wykorzystujecie do spaghetti) i nim polejcie serowe pulpety. Będzie trochę inaczej, mniej egzotycznie ale na pewno równie pysznie.
Życzę wszystkim smacznego i… miłego” koftowania”. I obiecuję się poprawić i napisać wkrótce tutaj jakiś mądry post o czymś więcej niż tylko jak mieszać łyżką w garnku… Do przeczytania niedługo. Och i jeszcze proszę nie zwracajcie uwagi na kiepskie zdjęcia. Niech Was nie zniechęcą do spróbowania kofty. Nawet mnie czasami (nawet częściej niż czasami) zdarza się zostać pokonanym przez niefotogeniczne jedzenie…. lub może konkretniej -przez moją nieumiejętność odnalezienia w nim ukrytego piękna 😉
KOFTA W POMIDORACH
(czyli pulpety serowe w sobie pomidorowo-paprykowym)
na kofty (około 20 szt): 300g sera panir (z 2 litrów tłustego mleka) po 1/3 łyżeczki asofetidy, kurkumy, słodkiej papryki, pieprzu 3/4 łyżeczki soli 2 łyżeczki mąki 1/4 łyżeczki proszku do pieczenia masło klarowane lub olej do smażenia
Na sos: 1 łyżka masła klarowanego lub oleju mały kawałek zielonego chili po 1 łyżeczce: nasion czarnej gorczycy, mielonego kminku indyjskiego (kuminu) papryki słodkiej 1/2 łyżeczki asofetidy 2 duże pomidory 500g passaty pomidorowej 1 łyżka śmietany (opcjonalnie) 1/2 papryki zielonej 1/2 papryki czerwonej świeże liście ziół (bazylia, oregano, rozmaryn, tymianek) sól, cukier, sok z cytryny, pieprz (do smaku)
1. Panir na koftę powinien być idealnie ostudzony i dobrze odciśnięty. Dlatego najlepiej zrobić go dzień wcześniej i przechowywać przez noc w lodówce.
2. Rozetrzyj panir na blacie ręką na jednolitą masę (taką aby dało się z niej lepić gładkie kulki). Po prostu pocieraj serem o blat stolnicy, tak jak na tym filmie od 2 minuty, tylko twój ser powinien być dużo twardszy. Do czasu aż uzyskasz plastyczną zwartą masę. Możesz też użyć do tego melaksera.
3. Dodaj do masy serowej przyprawy, sól i mąkę. Zagnieć do połączenia. Ulep z ciasta wałek i pokrój go na 20 równych plasterków. Z każdego ulep gładką kulkę.
4. Smaż kulki w głębokim tłuszczu (bardzo polecam klarowane masło) do brązowego koloru. Uważaj aby tłuszcz nie był za gorący bo wtedy kulki szybko spieką się z wierzchu a nie upieką w środku. Obracaj kulki potrząsając co jakiś czas garnkiem z tłuszczem aby kofty zbrązowiły się równomiernie.
5. Delikatnie wyciągaj kofty z tłuszczu łyżką cedzakową i odsączaj na papierowych ręcznikach.
6. W międzyczasie zrób sos. Pokrój paprykę na cieniutkie paseczki, obierz pomidory i pokrój w kostkę.
7. W garnku o grubym dnie rozgrzej łyżkę klarowanego masła, dodaj nasiona gorczycy, przykryj pokrywka i poczekaj aż wszystkie wystrzelają (jak popcorn). Uważaj aby ich nie przypalić, Odkryj pokrywkę, dodaj resztę przypraw, zamieszaj i wsyp do garnka pokrojona paprykę.
8. Mieszaj do czasu aż przyprawy obtoczą kawałki papryki a potem jeszcze 2-3 minuty aby papryka się lekko obsmażyła. Jeśli będzie taka potrzeba dodaj odrobinę wody aby nie przypalić przypraw.
9. Dodaj pomidory, zamieszaj, przykryj i gotuj do czasu aż papryka będzie miękka a pomidory prawie się rozgotują.
10. Dodaj passatę (czyli przecier pomidorowy w kartoniku), zioła, cukier, sól, pieprz i sok z cytryny do smaku. Gotuj następne 5 minut pod przykryciem. Na końcu dodaj śmietanę i dokładnie i szybko wymieszaj aby się nie ścięła.
11. Wkładaj po 3-4 pulpety do miseczki i zalewaj obficie sosem pomidorowo-paprykowym. Podawaj natychmiast. Np. z ryżem basmati lub kaszą gryczaną.
12. .
Kofta z paniru w przeciwieństwie do tej z warzyw nie potrzebuje długiego moczenia w sosie pomidorowym. Polana sosem namięka cała w ciągu minuty. A moim zdaniem jest najlepsza wtedy kiedy jeszcze lekko chrupie. Dlatego warto ją polewać bardzo gorącym sosem tuż przed podaniem bezpośrednio na talerzu. W ogóle kofty z paniru smakują rewelacyjnie, nawet bez sosu- najlepiej ciepłe, tuż po smażeniu.
Jeślki twoje kofty podczas smażenia się rozpadają musisz dodać do ciasta więcej mąki. Mąki powinno być w cieście jak najmniej, dlatego najlepiej dodawać ją stopniowo po łyżeczce i próbować czy już wystarczy, wrzucając pojedyncze kulki do tłuszczu.
Czy u Was też w tym roku był taki urodzaj śliwek? W naszej okolicy gdzie nie spojrzeć drzewa uginały się pod ciężarem owoców. Aż mi ich było szkoda. Wyglądały, jak przeciążony balastem statek, który ledwo trzyma się na powierzchni wody i z miłą chęcią pozbyłby się już tego ciężaru. Trudno im się dziwić jak się przyjrzeć z bliska to na niektórych gałęziach było więcej owoców niż liści. Nawet nasza „parszywa węgierka” , jedyna śliwa w sadzie wydała piękny plon.
Kiedy kupiliśmy nasz dom z ogromnym ogrodem dookoła, pierwsze za co się zabraliśmy to były porządki właśnie w tym ogrodzie. Tuż przed wejściem do domu rosły dwie wysokie lecz mocno zaniedbane śliwy. Latem miały niedużo owoców a na dodatek większość opadła zanim dojrzała zaś te które zostały na drzewie były robaczywe (wszyściutkie jak jeden mąż). Mój teść „miłośnik piły elektrycznej i siekiery” zdecydowanie doradzał WYCIĄĆ. Mój mąż i ja chcieliśmy jednak drzewa zachować wiemy ile trzeba lat aby takie drzewo wyrosło i doceniamy owoce z własnego ogrodu (więcej o tym piszę tutaj). Zupełnie się na tym nie znając postanowiliśmy drzewa przyciąć. Wcześniej zrobiliśmy tak z jabłonią i jej to zdecydowanie pomogło. Jednak okazało się, że śliwy owocują zupełnie inaczej niż jabłonie i są mniej odporne na tak radykalne cięcia. Koniec- końców zmarnowaliśmy dwa piękne drzewa i zdobyliśmy lekcję na całe życie (nie znasz się- nie ruszaj!). Została nam w ogrodzie tylko jedna- jedyna malutka „węgierka”, która rodziła twarde jak kamienie owoce. A jeśli nawet w końcu dojrzały- pełne były robaków.
W tym roku, jak wszędzie dookoła, owoców było na naszym drzewie całe zatrzęsienie. Jednak zupełnie się nimi nie interesowaliśmy bo nauczeni doświadczeniem lat poprzednich byliśmy przekonani, że nie da się ich zjeść. Aż tu któregoś dnia jeden z naszych gości, nieświadomy i nieuprzedzony przez nikogo postanowił zjeść parę owoców z „węgierki parszywki”. Już mieliśmy krzyczeć- „Daj spokój- niesmaczne ” „Szkoda twoich wysiłków” „Uważaj na robaki” a tu … okazało się, że tego magicznego lata nasze śliwki są pyszne. Co prawda dalej jest mnóstwo robaczywych owoców i trzeba mocno uważać ale przynajmniej 1/4 śliwek nie miała lokatorów w środku. „Po prostu było ich tak dużo, że nawet śliwkowe robaki nie dały rady” rezolutnie zauważył mój syn. Skorzystaliśmy więc z urodzaju i skwapliwie cieszyliśmy się drożdżówkami, ciastami , chutney-ami i pysznymi kompotami. A jak nam się już przejadł cały standardowy śliwkowy repertuar to wymyśliliśmy tą oto pizzę śliwkową. Jest zaskakująco pyszna. Warta wypróbowania dla tych, którzy nie boją się eksperymentować w kuchni, choć nie tylko. Do naszego jesiennego menu wchodzi na stałe i zajmuje wygodne miejsce tuż obok naszej ulubionej pizzy kurkowej. Zapraszam i życzę smacznego.
A tak przy okazji jeśli ktoś z was wie jak pielęgnować śliwę węgierkę i co zrobić, żeby nie karmiła tylko armii robaków to bardzo poproszę o rady. Mieszkamy w tym domu od 5 lat i po raz pierwszy mieliśmy okazję spróbować owoców z tego drzewa. Są przepyszne i bardzo chcielibyśmy ich kosztować co roku. Są tu jacyś sadownicy?
Na ciasto:
2 szkl. mąki(ja używam pół na pół białą i pełnoziarnistą)
1 paczuszka drożdży instant (7g)
1/2 łyżeczki cukru
1 łyżeczka soli
3 łyżki oliwy z oliwek
1 szkl. ciepłej wody (nie gorącej!) na sos:
Chutney śliwkowy według tego przepisu
dodatki: 1 szkl. śliwek węgierek 200g niebieskiego sera pleśniowego 100g domowego sera panir lub kupnego capri 1/4 szkl. siekanych orzechów pekan lub włoskich świeży tymianek (najlepiej cytrynowy), rozmaryn, oregano świeżo mielony kolorowy pieprz
Ciasto:
1. W małej miseczce rozpuszczasz w wodzie drożdże, dodajesz cukier i oliwę.
2. Odstawiasz na 5 minut do sprawdzenia czy drożdże są aktywne- mieszanka powinna się lekko spienić lub przynajmniej powinno pojawić trochę bąbelków.
3. W osobnej dużej misce mieszasz mąkę z solą i wlewasz tam miksturę drożdżową.
4. Zagniatasz wszystko rękami (lub w misie robota kuchennego) aż osiągniesz zwartą nieklejąca się do rąk kulkę ciasta.
5. Jeśli potrzeba podsypujesz dodatkową mąką.
6. Miskę smarujesz oliwą z oliwek, to samo robisz z kulką ciasta, która do miski wkładasz.
7. Przykrywasz ściereczką i odstawiasz do wyrośnięcia na 1-1,5 godz. W tym czasie…
8. Wykonujesz chutney śliwkowy wg. tego przepisu . Możesz zredukować ilość cukru do połowy (lub mniej) oraz lekko zblendować chutney tak aby konsystencją bardziej przypominał sos pomidorowy.
9. Dodatkowe śliwki myjesz,pestkujesz i kroisz na ósemki.
10. Ser pleśniowy trzesz na tarce a panir kruszysz na drobne kawałeczki. Aranżacja pizzy i pieczenie:
11. Jeśli chcesz piec pizzę na kamieniu to wiesz co teraz robić.
12. Ja piekę pizzę na nagrzanych wcześniej blaszkach z wyposażenia piekarnika (wstawiam je na 15 minut do 220’C).
13. Wyjmij ciasto z miski (powinno podwoić swoją objętość), zagnieć jeszcze raz i podziel na 2 części.
14. Każdą część rozwałkuj na podsypanym mąką blacie na okrągły placek o średnicy 25-30cm.
15. Wyjmij 1 nagrzaną blachę z piekarnika, ułóż na niej placek (zrób to koniecznie teraz, później z dodatkami będzie dużo trudniej, uważaj, żeby się nie poparzyć!!!)
16. Rozsmaruj chutney śliwkowy na placku. Wysyp oba sery, poukładaj na nich kawałki śliwek, posyp orzechami i porwanymi na drobne kawałki gałązkami ziół. Posyp świeżo mielonym kolorowym pieprzem.
17. Odczekaj 5-7 minut i wstaw do piekarnika.
18. Piecz w temperaturze 220’C przez około 15 minut (lub do pożądanego koloru). Warto użyć specjalnego trybu do pieczenia pizzy (odsyłam do instrukcji obsługi piekarnika).
19. Powtórz wszystkie czynności dla drugiej pizzy.
Dla odważnych polecam podawanie tej pizzy polanej sosem z roztopionej gorzkiej lub mlecznej czekolady. Na początku jest zaskakująco a potem już tylko rozkosznie PYSZNIE!
Jeszcze 3 lata temu o fotografii nie wiedziałam ABSOLUTNIE NIC. Teraz też wiem „prawie nic” a im więcej się uczę tym bardziej rozumiem ile jeszcze wiedzy przede mną (ale to temat na zupełnie inną opowieść).
3 lata temu, kiedy moje dziecko poszło do szkoły postanowiłam znaleźć sobie hobby. Jestem osobą o bardzo niespokojnym umyśle i muszę mieć zawsze coś do zrobienia, zaplanowania, zrealizowania. Praca zawodowa, prowadzenie rodzinnej firmy i wychowywanie dziecka to było dla mnie za mało. Postanowiłam wrócić do swojej pasji sprzed ciąży. Miałam wtedy firmę cateringową organizującą duże przyjęcia wegetariańskie i pisałam przepisy kulinarne do prasy. Bardzo chciałam wtedy napisać książkę kucharską (pojawiło się nawet parę propozycji od wydawców). Jednak- ja, znana wszystkim „perfekcjonistka na odwyku” nie potrafiłam znaleźć fotografa, który książkę by zilustrował.
Propozycje wydawnicze dawno przestały być aktualne jednak chęć napisania książki została gdzieś głęboko w sercu i wypłynęła znowu przy sprzyjającej okazji. Minęło spora lat a ja pomyślałam- czas sprawdzić co dzieje się na polskim rynku fotograficznym- może w końcu objawił się na nim ktoś, kto wykona zdjęcia do książki moich marzeń. Siadłam do Internetu i zaczęłam przeglądać nowe trendy w fotografii kulinarnej, szukać fotografów z którymi mogłabym nawiązać współpracę. Żaden z tzw.” profesjonalistów z branży” mnie nie zachwycił… za to …..
….odkryłam coś WSPANIAŁEGO…. cały- wielki, jak Internet długi i szeroki -świat blogerskiej fotografii kulinarnej. Znacie to uczucie – prawda? W końcu nie byłam (i nie jestem) ani pierwsza, ani ostatnia, ani jakaś strasznie oryginalna. Wpadłam po uszy i zakochałam się od pierwszego wejrzenia w paru zagranicznych blogach kulinarnych. Fotografie były tam na takim poziomie, że po moich doświadczeniach z polską branżą prasy kulinarnej, doszłam do szybkich wniosków, że pracuje nad nimi cały sztab ludzi w profesjonalnych studiach fotograficznych. Jakie było jednak moje wielkie zdziwienie kiedy wyczytałam, że większość ulubionych blogerek fotografuje sama, nie w studiach fotograficznych lecz w swoich kuchniach. Teraz zainteresowało mnie to jeszcze bardziej, zaczęłam spędzać w sieci więcej czasu uważnie czytać blogi i wnikliwiej przyglądać się zdjęciom. Odkryłam Flickr (światowy portal dla fotografów-również kulinarnych) potem Pinterest (choć wtedy dopiero raczkował) potrafiłam tam spędzać całe dnie (i noce) wzdychając do oglądanych fotografii.
Ja też bym chciała umieć tak fotografować- MARZYŁAM.
Nadszedł wreszcie ten dzień kiedy sama postanowiłam spróbować. Upiekłam piękne ciasto. Postawiłam na stole w kuchni. Wzięłam aparat do ręki. Zrobiłam PSTRYK i … sami dobrze wiecie co się stało. (Przechodziliście przez to samo- prawda?). Zdjęcie wyszło OKROPNE! W niczym nie przypominało tych pięknych oglądanych setkami w Internecie. ” No cóż- pomyślałam- pewnie po prostu nie potrafię tego zrobić, brak mi talentu, nie mam odpowiedniego aparatu, nie chodziłam nigdy do żadnej szkoły ani nawet na kurs fotograficzny, to za skomplikowane i za trudne. Pamiętasz tych wszystkich profesjonalnych fotografów, którzy przyjeżdżali fotografować twoje przepisy do prasy? Ich sprzęt ledwo mieścił się w samochodzie osobowym a Ty tu masz tylko ten zwykły mały aparat z którym jeździsz na wakacje. Kobieto z czym do ludzi?!”. Spróbowałam jeszcze 2-3 razy bez żadnego rezultatu. Stwierdziłam, że ewidentnie nie potrafię, przeszłam więc nad tym do porządku dziennego, powoli przestałam marzyć choć dalej wzdychałam do zdjęć oglądanych w Internecie.
Jednak coś nie dawało mi spokoju. Nie należę do osób, które łatwo się poddają. Nauczono mnie, że nie ma w życiu rzeczy niemożliwych, że jeśli czegoś bardzo chcesz- udaje Ci się (piszę o tym więcej tutaj) a jeśli wykażesz się determinacją to osiągniesz cel. Umysł oczywiście podszeptywał mi natychmiast- „hej, stąpasz po bardzo niepewnym gruncie- nie wiesz nic na temat fotografii, to strasznie skomplikowane, trudne, ludzie studiują to latami na Uniwersytetach, używają sprzętu za dziesiątki tysięcy złotych, Ciebie na to nie stać, ty tego nie potrafisz, nie dasz rady się nauczyć, jesteś tylko prostą dziewczyną, która umie upiec dobre ciasto ale nie zrobi dobrego zdjęcia”.
Wszystkie te argumenty były oczywiście bardzo logiczne i w sposób natychmiastowy i skuteczny podcinały skrzydła. Ja jednak miałam do nich dystans. To sztuka której uczyłam się latami. W takich sytuacjach staram się nie słuchać umysłu, choć to bardzo trudne- omijam go i po radę udaje się prosto do serca. Nie jest to łatwe, bo głos serca przy głosie rozumu wydaje się mniej racjonalny a czasami nawet zupełnie nierealny. Serce jednak- jak najlepszy przyjaciel- powie ci zawsze: uwierz w siebie i POZWÓL SOBIE NA MARZENIA , uwierz, że potrafisz i PODĄŻAJ ZA NIMI.
Jestem głęboko przekonana, że proces realizacji jakichkolwiek celów w życiu rozpoczyna się właśnie od tego wewnętrznego dialogu, że dopóki nie przekonamy samych siebie aby posłuchać swojego serca (zamiast umysłu, rozumu czy rozsądku- nieważne jak to nazwiemy) dopóty nigdy nie ruszymy w drogę ku naszym marzeniom. Danie sobie prawa do podążania za marzeniami jest jak postawienie pierwszego najtrudniejszego kroku. Ale to przecież od niego zaczyna się każda, nawet ta najtrudniejsza i najdłuższa podróż.
Kiedy ten krok wreszcie zrobimy- wtedy zmienia się cała nasza perspektywa. Przestajemy zadawać sobie pytania „CZY potrafię, CZY mogę, CZY powinnam to zrobić ” zaczynamy pytać „JAK mam to zrobić, KTO może mi w tym pomóc, CO jest do zrobienia”. Właśnie wyruszyliśmy w podróż do naszych marzeń.
Jeśli nie damy się z niej zawrócić i z uporem będziemy brnąć do przodu- nagle okaże się, że spotkamy w niej ludzi, którzy chcą i potrafią nam pomóc. Jeśli z pomocy potrafimy skorzystać nasza droga staje mniej kręta i rzadziej na niej błądzimy. Wtedy nadchodzi czas na prostą, mozolną, samotną wędrówkę: krok po kroku, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku, każdy w swoim tempie, jedni wolniej drudzy szybciej, nieważne jak- ważne żeby wykazać się DETERMINACJĄ- ona jest gwarantem, że pewnego dnia, nawet nie wiedząc dokładnie kiedy, rozglądniemy się dookoła i zrealizujemy, ze stąpamy nie po krętej malutkiej ścieżce lecz po prostej, jasnej i szerokiej DRODZE DO SPEŁNIENIA SWOICH MARZEŃ, DRODZE DO SUKCESU.
Wiem, że trudno w to uwierzyć, kiedy jest się na początku drogi, kiedy nie widzi się nawet tego co czeka za najbliższym zakrętem. Dajmy sobie jednak szansę, miejmy wiarę: w siebie, we własne marzenia, w innych (że nam pomogą). Miejmy determinacje, żeby iść do przodu. To co spotkamy po drodze może nas bardzo miło zaskoczyć a czasami przejść nawet nasze najśmielsze oczekiwania. Dokładnie tak było ze mną.
Zapewniam Was wszystkich, którzy właśnie zaczynacie fotografować i patrzycie na moje zdjęcia, mówiąc sobie- ja nigdy takich nie zrobię. Kiedy zaczynałam byłam dokładnie tam gdzie Wy a może jeszcze dalej. (Kiedyś pokażę Wam moje pierwsze zdjęcia kulinarne- zapewniam Was będą takie same jak Wasze). Jednak nie poddałam się, wybrałam drogę do marzeń i oto gdzie mnie zaprowadziła.
Oto jestem- ta sama osoba, która 3 lata temu posłuchała głosu swojego serca i pozwoliła sobie na marzenia. To co dostała w zamian przerosło zupełnie jej oczekiwania. Oto na swoim blogu kulinarnym- który czyta tysiące osób- prezentuje Wam rezultat komercyjnej sesji fotograficznej, wykonanej dla światowej marki. W niecały rok od otwarcie bloga i pokazania swoich zdjęć światu zaczęła dostawać propozycje od których lekko kręci jej się w głowie (z 80% nie korzysta bo wierna swoim wartościom nie fotografuję mięsa i dań które zawierają). Ale te pozostałe 20% pozwoliłoby jej już utrzymać się z fotografii. Zgłaszają się do niej producenci żywności, agencje reklamowe (nawet zagraniczne), restauracje, prasa kulinarna. Niedawno dostała list od wykładowczyni na jakimś Amerykańskim Uniwersytecie z zapytaniem czy mogłaby użyć jednego ze zdjęć, miałoby ono posłużyć jako ilustracja do wykładu ” idealna stylizacja i design w fotografii produktowej” (!!!).
Czasami łapię się za głowę i myślę sobie „Czy to na pewno do mnie przychodzą te wszystkie listy i zapytania? Czy Ci ludzie mnie z kimś nie pomylili?” Tłumaczę im, że nie jestem profesjonalistką, że nie mam odpowiedniego sprzętu, że fotografuję dopiero od 3 lat. Wiecie co? Wcale im to nie przeszkadza(!)
Czy przypuszczałam, że tak będzie:
kiedy pisałam swoje pierwsze listy do zagranicznych blogerek z prośba o rady dla początkującej fotografki- NIE
kiedy czytałam ich odpowiedzi z wypiekami na twarzy bo dowiadywałam się, że zaczynały dokładnie tak samo jak ja?-NIE
kiedy zamiast wzdychać do kolejnych zdjęć zaczęłam szukać materiałów o podstawach fotografii, kompozycji i stylizacji jedzenia?- NIE
kiedy wychodziłam z 3 kursu fotograficznego na który się zapisałam, bo szkoda mi było czasu na wykładane tam dyrdymały- NIE
kiedy mój mąż widząc moją determinację postanowił mi kupić aparat fotograficzny na urodziny a ja nie mogłam się zdecydować o jaki powinnam poprosić aż w końcu mnie olśniło i kupiłam sobie dokładnie taki sam jak moja ukochana i podziwiana blogerka. Kiedy rozpakowywałam pudełko powiedziałam sobie” od dziś nie masz już prawa mieć wymówki, że „ona potrafi robić tak piękne zdjęcia bo ma lepszy aparat niż ty”- teraz już tylko twoja ciężka praca i zdobyta wiedza dzielą cię od sukcesu”- NIE
kiedy wstawałam o 5 rano, bo wtedy wschodziło słońce a ja właśnie się dowiedziałam, ze najlepsze światło do fotografii jest w pierwszej godzinie po wschodzie słońca i koniecznie musiałam to wypróbować- NIE
kiedy po raz kolejny fotografowałam to samo danie w nadziei, że może teraz się uda i znowu się nie udawało ale zawsze było choć trochę lepiej niż poprzednio-NIE
Kiedy nie rozstawałam się z moim aparatem i fotografowałam kiedy i co się dało, żeby ćwiczyć- NIE
kiedy w końcu zaczęłam być choć trochę zadowolona z moich zdjęć- NIE
kiedy moje zdjęcia zaczęły zdobywać pierwsze pozytywne komentarze w Internecie- NIE
kiedy udało mi się w końcu szkolić u kogoś kogo zdjęcia podziwiam i kto miał pojęcie o fotografii kulinarnej -NIE (choć wtedy moja droga stała się prostsza i łatwiejsza)
kiedy dostałam pierwsze zapytanie od włoskiej agencji reklamowej, która chciała wykorzystać moje zdjęcia do reklamy słynnej marki oliwy Monini- NIE (choć wtedy pierwszy raz pomyślałam- NAPRAWDĘ warto mieć marzenia)
kiedy wygrałam pierwszy konkurs fotograficzny dla amatorów- NIE
kiedy zakładałam bloga, bo pomyślałam- oto jestem gotowa aby pokazać światu nad czym pracuję od ponad 2 lat- NIE
kiedy zgłosiła się do mnie moja pierwsza kursantka i wyjechała z mojego kursu o fotografii kulinarnej zadowolona- NIE (ale pomyślałam sobie- kocham to robić)
kiedy przyjechał do mnie na kurs pierwszy zawodowy fotograf (choć najpierw musiał mnie 3 razy przekonać, że jest pewny, że wie co robi?)-NIE
kiedy dostałam propozycję stałej współpracy z magazynem Voyage- NIE
kiedy zaczęłam dostawać listy o takiej samej treści, które ja wysyłałam na początku mojej fotograficznej drogi do innych blogerek i z wielką przyjemnością oraz dużą determinacją zaczęłam na nie odpisywać bo wiedziałam jak dużo znaczą dla osób, które je otrzymują- NIE (choć wiedziałam już, że maja droga do marzeń prowadzi we właściwym kierunku)
kiedy przyszła propozycja od DUKI na współpracę przy tworzeniu zdjęć do ich materiałów reklamowych- WTEDY POMYŚLAŁAM SOBIE: „Matko Boska! Nie dam rady!”- to oczywiście krzyczał umysł ale jego już prawie nie słuchałam, wsłuchiwałam się w mocno bijące serce a ono spokojnie lecz pewnie szeptało: dasz radę, miej wiarę, uda Ci się. Zobacz- odważyłaś się kiedyś powiedzieć „I have a DREAM” a oto rezultat który dostałaś 3 lata później. Ciężko na to pracowałaś. Oto owoc twojej pracy- ciesz się bo w pełni na to zasłużyłaś.
Cieszę się więc jak mogę z każdej komercyjnej i niekomercyjnej propozycji, z tej małej i tej dużej, z tych które przyjmuje i tych które odrzucam. A wiecie z czego cieszę się najbardziej? Z tych wszystkich spotkań z osobami, które przyjeżdżają do mnie uczyć się fotografii kulinarnej. Oto ja, która kiedyś wzdychałam do zdjęć innych (i cały czas wzdycham- bo wiem, że jeszcze długa droga przede mną, że wiele jeszcze nie umiem, że moim zdjęciom daleko do perfekcji)- teraz sama jestem obiektem westchnień. Przyjeżdżają do mnie osoby z całej Polski (a nawet z zagranicy) aby na moich kursach dowiedzieć się jak fotografuję.
Uwielbiam moich kursantów i życzę im jak najlepiej. Wiem, że to te spośród tysięcy innych osób, które posłuchały głosu swojego serca i odważyły się podążać za marzeniami. W ich oczach widzę siebie sprzed 3 lat – widzę tą wielką chęć zdobywania wiedzy i chęć jej ciągłego praktykowania, chęć doskonalenia się i wielką radość kiedy w końcu się coś uda. Widzę jak dzień po dniu, krok po kroku, posuwają się na drodze do swoich marzeń. Zamiast stać w miejscu i podziwiać piękno mieniące się gdzieś daleko na horyzoncie, idą we właściwym kierunku, patrząc uważnie pod nogi, pokonując przeszkodę za przeszkodą. Widząc ich determinację zastanawiam się gdzie będą za 3 lata? Aż strach pomyśleć! Życzę im aby zaszli dalej ode mnie, żeby mieli się z czego cieszyć i mogli sobie powiedzieć -BYŁO WARTO!
A tym z Was, którzy do tej pory cały czas się wahają i słuchają wszystkich dookoła (zamiast głosu własnego serca)- z pełną mocą mówię- Przestańcie! Uwierzcie w siebie. Uwierzcie, że WARTO MIEĆ MARZENIA , że każdy ma prawo aby je realizować. Nie obiecuje, że będzie łatwo ale zapewniam, że jeśli wykażecie się wielką determinacją i nie poddacie się kiedy przyjdą pierwsze wątpliwości lecz będziecie brnąć dalej -w końcu dogonicie swoje marzenia. Kto wie może nawet uda się Wam je przegonić? Życie lubi nas zaskakiwać. Życzę Wam samych sukcesów i spełnienia najbardziej szalonych marzeń (nie tylko tych fotograficznych). Życzę Wam byście potrafili po te marzenia sięgać i nie obawiali się słuchać swojego serca. I jeszcze, życzę Wam samych wspaniałych ludzi dookoła. Takich- którzy najpierw uwierzą w te marzenia razem z Wami a potem będą cieszyli się z Waszego sukcesu. W ostatecznym rozrachunku to przecież najważniejsze. Co to za szczęście, którego nie można dzielić z innymi?