Syrop pachnący bzem

syrop z bzu       Cała Polska pachnie bzem. Aż kręci się od tego w głowie. Pachnie na każdej randce, w każdym ogrodzie, w każdym domu ( bo przecież „kwiaty już w wazonach”). Gdzie się nie obrócisz fioletowo-aromatyczne szaleństwo. Uwielbiam maj właśnie za to, że pachnie bzem. Bzowa chwilo trwaj! IMG_3328-horz       Czy wiecie, że każdy bez pachnie inaczej? Tylko na pozór wszystkie mają ten sam aromat. Kiedy zaczniesz wąchać je wszystkie po kolei w niedużych odstępach czasu zaczynasz rozumieć, że to cała paleta liliowego szaleństwa. Doświadczyłam tego ostatnio, kiedy wpadłam na pomysł aby zrobić cukier aromatyzowany kwiatami bzu. (A tak przy okazji to najwięcej odmian bzu w jednym ogrodzie widziałam w Żelazowej Woli- jeśli planowaliście się tam wybrać to warto właśnie teraz- będzie dodatkowa atrakcja do obejrzenia i … powąchania.)

       Tuż przed długim weekendem pisałam materiał do czerwcowego Voyage o kuchni Małopolski. Jednym z regionalnych specjałów jest tam przecier z płatków róży cukrowej. Przestudiowałam wszystko co możliwe na ten temat, łącznie z wypowiedziami Pań z lokalnych „Kółek Gospodyń Wiejskich” oraz wywiadem etnograficznym z okolic gdzie przecier się wytwarza. Przeczytałam też o tym jak używa się  róży w innych krajach: począwszy od indyjskiej wody i olejku różanego na japońskim aromatyzowanym cukrze skończywszy. Na różę jeszcze nie sezon (zacznie się dopiero pod koniec maja) za to właśnie rozkwita mój ukochany bez. Przecier z niego byłby za cierpki (próbowałam już kiedyś). Za to cukier aromatyzowany zapachem kwiatów???… Czemy nie?… Może warto spróbować?… W mojej głowie już zaczyna się kotłowanina ciekawych pomysłów co z takim cukrem można by zrobić. Wyobrażacie sobie np. lody o smaku bzu!

       Okazało się oczywiście, że jak zwykle nie jestem ani pierwsza ani oryginalna, że na ten pomysł wpadł już ktoś wcześniej i umieścił przepis na swoim blogu w Internecie. Popatrzcie tutaj. Postanawiam więc z przepisu skorzystać. IMG_3346-horz        Od jakiegoś czasu zmieniłam trasę moich porannych spacerów aby mieć po drodze jak najwięcej krzaków bzowych i cieszyć się ich zapachem. We wsi, gdzie mieszkam- bez rośnie przy większości dróg i prawie w każdym ogrodzie . Czasami nawet po parę drzew- cała liliowa tęcza: od głębokiej purpury, przez wszystkie odcienie różu, lila i fioletu, po najczystszą biel. Sama mam w ogrodzie parę drzew i krzewów.  Odkąd idea aromatyzowanego cukru zakiełkowała w mojej głowie zaczęłam wąchać wszystkie napotkane kwiaty w poszukiwaniu tej odmiany która pachnie najintensywniej.

       Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że każdy kolor i odmiana bzu pachnie inaczej. Co więcej, są nawet takie które nie pachną wcale. Miejsce pierwsze w moim rankingu z najsłodszym i najbardziej intensywnym zapachem zdobył bez jasno-różowy (widać go dokładnie na talerzyku obok syropu na ostatnim zdjęciu w tym poście). Na końcu listy znalazł się bez ciemny-purpurowy, który nie pachnie wg mnie wcale- przynajmniej te odmiany, które rosną w mojej wsi. Mają one grube mięsiste kwiaty a z moich obserwacji wynika, ze im grubsze i mięsistsze płatki tym mniej aromatu w kwiecie. Bez biały za to ma aromat ostrzejszy a im bardziej ciepły odcień fioletu mają kwiaty (taki bardziej  w stronę różu) tym zapach staje się słodszy. Zaznaczam jednak, że moje doświadczenie było przeprowadzone na wybranej (choć całkiem sporej) grupie lokalnych krzewów. Może u Was będzie inaczej? Ciekawa jestem tego bardzo. Koniecznie dajcie znać czy doszliście do takich samych wniosków co ja.

       Ponieważ różnorodność mnie zupełnie zaskoczyła postanowiłam użyć do mojego cukru całego bukietu różnozapachowego bzu. Na zbiory, jak należy, wybrałam się rankiem (wszystkie kwiaty najlepiej zbierać w godzinę po otwarciu- wtedy aromat jest najbardziej intensywny), w słoneczny dzień (deszcz spłukuje zapach z kwiatów) z dala od szos (kwiaty bardzo chłoną zanieczyszczenia). Zbierałam kwiaty w pełni otwarte (pąki są za cierpkie i nie mają jeszcze zapachu).IMG_3370-horz

       Przepis na bzowy cukier brzmiał i wyglądał prosto. Wystarczy kwiaty zasypać cukrem, zakręcić słoik i trzymać parę dni w ciemnym i nie za ciepłym miejscu. Jednak z mojego doświadczenia z kwiatami wiedziałam, że wcale tak pięknie i łatwo nie pójdzie. Tak jak na zdjęciach cukier wygląda tylko pierwszego dnia- potem kwiaty (tak jak np. owoce zasypane cukrem) zaczynają puszczać sok. Kwiaty stają się brunatne a cukier wilgotny i zbrylony. Nie wygląda to ciekawie i pachnie też nie do końca samym bzem, nie da się takiego cukru wsypać do cukierniczki. Nie da się nawet w łatwy sposób usunąć z niego kwiatów (ponieważ są całe oklejone cukrem).

      Ale ja się tak łatwo nie poddaje. Postanawiam cukier wysuszyć w piekarniku. Wysypuje go na blachę, włączam opcję termo-obiegu i temperaturę 50’C. Po około 40 minutach cukier jest prawie suchy. jest jednak następny problem- kryształki napuchły od soku i są teraz większe niż dziurki w moim sitku. Nie przesypię ich łatwo jak planowałam. Jeśli mam bawić się w Kopciuszka i ręcznie wybierać kwiatki bzu z cukru muszę być pewna, że warto. Oczyszczam garstkę cukru, próbuję i… niestety bardzo się rozczarowuję. Cukier po odseparowaniu od kwiatów ani za bardzo nie smakuje ani nie pachnie bzem. Ma inny smak niż zwykły cukier jednak nie wyczuwam w nim bzowego aromatu. Mielę cukier w młynku na puder w nadziei, ze to coś pomoże. Znowu otrzymuję cukier smaczniejszy niż zwykły ale trudno nazwać go bzowym.

       W przypływie desperacji postanawiam z cukru zrobić syrop- w taki sposób zdecydowanie łatwiej będzie odzyskać cukier i pozbyć się z niego brunatnych kwiatów -myślę.  To okazuje się dobrą drogą. Woda jest lepszym nośnikiem dla aromatu kwiatowego. Mój syrop ma teraz ( choć nie bardzo intensywny to jednak) wyczuwalny aromat bzu. Postanawiam go jeszcze wzmocnić dodając podczas gotowania nową porcję świeżych, pachnących kwiatów.

       Po krótkim gotowaniu i odcedzeniu otrzymuję dość klarowny gęsty syrop o ciekawym zapachu,  z lekką (wyczuwalną na końcu) nuta bzową. Co z niego zrobić???… Mam parę pomysłów. Pierwszy który pcha się przed szereg w mojej głowie to BZOWA BAKLAWA (!!!)  Co wy na to??? Albo BZOWE GULAB JAMUS (sprawdźcie co to takiego w gogle). Albo KHAJA w bzowym syropie (wg tego przepisu).

      Zanim jednak wcielę w życie wszystkie te pomysły- muszę odczekać. Próbując cukier a potem syrop bzowy (oraz porównując go z normalnym cukrem i syropem) wyczerpałam chyba swój miesięczny limit spożycia cukru. Wieczorem aż niebezpiecznie kręciło mi się od tego w głowie.

        Syrop stoi z lodówce zakorkowany w butelce i niecierpliwie czeka na swój czas. Może Wy macie lepsze pomysły jak go wykorzystać? Co zrobilibyście z piekielnie słodkim syropem pachnącym bzem???… Z miła chęcią posłucham waszych sugestii?   IMG_3319-horz



Czapati (roti)- indyjskie podpłomyki

czapati, roti

      Roti to indyjska nazwa pszennego pieczywa w formie płaskiego placka (podobnego to tortilli). Roti je się w Nepalu,Pakistanie i całych północnych Indiach. W Indiach południowych najbardziej popularnym zbożem jest ryż i z niego (wraz z fasolą urad) produkuje się słynne regionalne placki DOSA- ale o nich innym razem bo w niczym nie przypominają roti.

       Czapati to odmiana roti wyrabiana z pełnoziarnistej mąki nazywanej w Indiach ATTA. Od paru dobrych lat usiłuję zrozumieć czym tak naprawdę jest ATTA. To na pewno mąka pszenna- jednak czy do końca pełnoziarnista?- tutaj zdania są już podzielone.

      Ziarno pszenicy składa się z 3 części: a) zarodka- malutkiej części która jest zalążkiem przyszłej rośliny i z niej powstaje kiełek,b) bielma- głównej części ziarna, jest ona magazynem węglowodanów, skrobi i cukrów- czyli pożywienia zgromadzonym przez roślinę dla zarodka, c) łuski- czyli twardej otoczki pełniącej funkcję ochronną (jak skórka na jabłku). I tak wg. niektórych Atta to mąka do produkcji której użyto tylko bielma i zarodków, ale wg innych to mąką jednak pełnoziarnista- czyli zawierająca wszystkie 3 części ziaren, wyrabiana tylko ze specjalnej odmiany niskoglutenowej i miękkiej pszenicy. Jeszcze inne źródła podają, ze atta to mieszanka mąki białej i pełnoziarnistej w proporcji 1:1.

roti

       Jakkolwiek różny (pewnie w zależności od producenta) nie byłby skład atty zawsze jest to mąka niewiarygodnie drobniutko zmielona. W dotyku i strukturze nie przypomina znanych w Europie i grubo mielonych mąk razowych typu 1800 czy 2000. Jest gładziutka i przyjemna w dotyku, tworzy plastyczne i miękkie ciasto. Najbliższym produktem dostępnym na polskim rynku podobnym do atty jest „Mąka Pełne Ziarno” Lubelli.

     Można attę zastąpić też mąką razową pszenną tylko trzeba ją przesiać przez bardzo drobniutkie sitko. Tak drobne aby co najmniej 1/4- 1/3 mąki w formie najgrubszej kaszy i otrąb na nim pozostała.Otręby i kasze można wykorzystać w innych daniach- ja np. używam ich do wysypywania dna blaszek do pieczenia chleba i ciast lub dodaje do kruszonki, którą posypuje ciasto drożdżowe. Przesianą mąkę należy wymieszać z białą w proporcji 2:1 lub jeśli wolimy mniej zdrowiej a smaczniej 1:1. Znam jednak takich którzy robią czapati z samej pełnoziarnistej mąki graham- nie smakują (ani nie rosną) tak jak te indyjskie ale też są smaczne.

       Im świeższa mąka- tym lepsze czapati- tak twierdziły wszystkie hinduski od których uczyłam się robić te placki i one najczęściej mieliły mąką same w domu (niektóre nawet na żarnach!). Jeśli macie taką możliwość- spróbujcie. Jeśli nie- nie martwcie się- ja robię czapati ze sklepowej mąki i dalej są bardzo dobre.

atta

       Roti to jedno z tych dań, które można zaliczyć do grona „proste i wzniosłe”. Używa się do nich tylko mąki, wody i odrobiny soli. (W niektórych regionach dodaje się jeszcze 1-2 łyżki oleju do ciasta). Z tych składników szybko zagniata się miękkie i elastyczne ciasto, wałkuje się z niego cieniutkie placki, które potem opieka się na specjalnej patelni tava . Tam gdzie piecze się czapati na typowym indyjskim piecu patrz tutaj na koniec placki umieszcza się jeszcze na parę sekund nad żywym ogniem by spuchły jak baloniki (takie puchnące roti nazywane są często PHULKA).

    Ponieważ czapati w Indiach to chleb powszedni (jedzony do wszystkich posiłków, nie tylko w domu) do jego produkcji wynaleziono specjalne maszyny. Był taki czas w moim życiu, kiedy za taką maszynę oddałabym wszystko co mam.  A tutaj zobaczycie typowy obraz z ulicy Delhi- lokalny sprzedawca, który nie potrzebuje żadnej maszyny, żeby w piecu tandoori upiec 50 roti na raz. Trzeba go oglądać w zwolnionym tempie, żeby pojąć co dokładnie robi, wygląda bardziej jak iluzjonista a nie piekarz 🙂

IMG_6597-horz

       Ja niestety nie potrafię tak czarować – do formowanie placków używam klasycznego europejskiego wałka (przez wszystkie te lata nie byłam w stanie się nawet przekonać do cieniutkiego indyjskiego). Wałkuję placki na blacie podsypanym mąką i zamiast na tavie piekę na zwykłej suchej patelni (moja tava przywieziona z Indii zaginęła ku mojej wielkiej rozpaczy podczas jednej z naszych przeprowadzek). Potem używając metalowych szczypiec przekładam placki bezpośrednio nad ogień palnika gazowego, gdzie jeśli mam szczęście i wszystko zrobiłam dobrze puchną jak baloniki.

       Radha- jedna z bardzo starych i pobożnych hindusek od której uczyłam się w Jaypur robić  czapati- twierdziła, że za każdym razem kiedy twój czapat puchnie idealnie jak okrągły balonik  znaczy to, ze Bóg się do Ciebie uśmiecha. Do Radhy Bóg uśmiechał się co rano, nieskończoną ilość razy bo jej czapati jeden w jeden były doskonałe jakby robiła je maszyna…. Cóż…  50-letnie, codzienne doświadczenie przy indyjskim piecu robi swoje.

    Moje czapati nie są tak idealne jak Radhy ale przez długie lata ich wypiekania w zachodnich kuchniach opracowałam „system zastępczy” który sprawdza się idealnie. Pieczenie czapati jest dość proste a z każdym kolejnym plackiem nabiera się wprawy. Jak we wszystkim- tak i tutaj- praktyka czyni mistrza.IMG_6646-horz       Koniecznie spróbujcie upiec czapati- będą smaczną i zdrową alternatywa dla chleba. Nie znam dziecka, które nie lubiłoby czapati. Większość kolegów mojego syna twierdzi, że są lepsze od naleśników. (A to w ustach dziecka wielki komplement.) Zapach pieczonych czapati jest jedną z nielicznych rzeczy, która dobrowolnie odciąga mojego 10-letniego syna od komputera. Najczęściej zjada je posmarowane śmietankowym słonym serkiem i posypane uprażonymi pestkami słonecznika w towarzystwie jakiejś sałatki. Czapati to nasze tradycyjne sobotnie śniadanie. W sezonie używamy ich jako „wrapów” i zawijamy w nie świeżo zerwane z ogrodu warzywa, zioła i sałaty (tutaj zdjęcia mojej fińskiej przyjaciółki z przygotowania takiego śniadania w naszej kuchni). W zimie uwielbiamy jeść czapati razem z kitri na główny posiłek dnia. Zawsze robię ich więcej aby potem móc je jeszcze odgrzać  i podawać z ulubionymi dodatkami na słodko lub słono. Odgrzewane czapati idealnie nadają się też jako blaty do „szybkiej pizzy”.

      Tym, którzy odważą się i spróbują (a warto!), życzę powodzenia i smacznego… i  jeszcze… żeby się do Was  Bóg często uśmiechał podczas pieczenia czapati. I mam jeszcze jedną drobną radę – kiedy się to zdarzy- TEŻ SIĘ DO NIEGO UŚMIECHNIJCIE   🙂 🙂 🙂  Od razu zrobi się Wam cieplej w sercu.

     Skąd to wiem?… Z doświadczenia 🙂
IMG_6518-horz



Faworki bez jajek -najlepsze!

IMG_9791-horz (1)       W Indiach, w zachodnim Bengalu, a dokładniej w stanie Orissa, nad samym brzegiem oceanu leży miasto Puri. Jest ono (wraz z Bhadrinath, Dwaraką i Rameśvaram) zaliczane  do Char Dham- 4 świętych miejsc pielgrzymek , które każdy pobożny Hindus powinien odwiedzić przynajmniej raz w życiu.  Puri znane jest również jako Jaganatha Puri od imienia Bóstwa (Jaganath- Pan Wszechświata) rezydującego w lokalnej, starej świątyni. Bóstwo to jest bardzo nietypowe , jak na indyjskie standardy. Większość Murti (posągów Bóstw) w hinduistycznych świątyniach (ponieważ czczona jest przez pokolenia, wieki  a nawet tysiąclecia) wykonana jest z trwałych materiałów takich jak marmur, kamień, brąz czy srebro.  Jaganath (oraz 2 inne postacie: jego siostry i brata) wykonany jest z prosto ociosanego wielkiego kawałka drewna i pomalowany w bajecznie kolorowych barwach (zobacz tutaj ). Bóstwo czczone jest w przepięknej świątyni. Miejsce to odwiedza ponad milion pielgrzymów rocznie. Religijne pisma datują świątynię i kult Jaganatha na II w. przed Chrystusem a pierwsze zachowane historyczne wzmianki pojawiły się w IX w. i związane są z osobą Sankaracaryi- wielkiego reformatora hinduizmu, który odwiedził Puri podczas swoich podróży po kraju.

       Dlaczego o tym wszystkim Wam piszę????  Dlatego, że dzisiejsze chrusty to tak naprawdę nie chrusty lecz słodycze pochodzące właśnie z Puri i nazywane tam „językami Pana Jaganatha” lub khaja.

       Khaja są przepyszne i wpisują się w kanon smażonych i oblewanych syropem słodyczy serwowanych na każdej, jak Indie długie i szerokie, ulicy.  „Języki Pana Jaganatha” moim zdaniem są jednak  wyjątkowe i zdecydowanie zasługują na międzynarodową karierę . Dlatego postanowiłam Wam je dziś zaprezentować. IMG_9976-horz       Pierwsze swoje khaja jadłam jakieś 20 lat temu podczas mojej wizyty w Puri. Były wyjątkowe nie tylko za sprawą smaku ale również dlatego, że pochodziły ze świątynnej kuchni. (Jest to podobno największa kuchnia w całych Indiach).

       W świątyni odprawianych jest codziennie wiele ceremonii i obrzędów związanych z rezydującym tam Bóstwem. Miedzy innymi dzień w dzień Jaganathowi ofiarowuje się  ogromne ilości pożywienia (co najmniej 56 potraw w dni normalne i 108 w święta). Jedzenie to po wykonanej ceremonii, uważane jest za święte i nazywane prasadam (łaską). Wywożone jest wielkimi wozami ze świątynnej kuchni i na specjalnym placu miasta- rozdawane licznej rzeszy pielgrzymów oraz potrzebującym z całego Puri.

       W świątynnej kuchni  gotuje się wg. najwyższych standardów czystości, na żywym ogniu (rozpalanym podczas specjalnego rytuału, codziennie o wschodzie słońca), w jednorazowych glinianych garnkach, pożywienie tylko wegetariańskie (bez mięsa, ryb i jaj oraz paru innych produktów uznawanych w hinduizmie za nieakceptowalne w standardach świątynnych, np. cebula i czosnek) . Kucharzami są członkowie najznamienitszych lokalnych rodów. A receptury i sposoby gotowania przekazywane w nich z pokolenia na pokolenie od setek lat.

       Więcej o tej niesamowitej kuchni oraz  o przepięknej historii świątyni i samego Bóstwa (oraz o tym dlaczego wygląda ono tak jak wygląda) przeczytacie tutaj , na oficjalnej stronnie świątyni. A tutaj macie zdjęcie straganu sprzed świątyni gdzie sprzedawane są najpyszniejsze i najpiękniejsze khaja na świecie.

IMG_9753-horz        Jeśli prezentowane dziś zdjęcia zachęciły Was do wykonania tych słodyczy (i nie jesteś weganami- dla nich wersja z olejem) to polecam smażenie khaja na klarowanym maśle. Jest to czysty tłuszcz mleczny czyli masło które poprzez długie gotowanie pozbawiono całej serwatki i wody oraz innych zanieczyszczeń stałych.

        Klarowane masło (powszechnie używane w kuchni indyjskiej pod nazwą ghee) zachowuje w sobie  cudowny orzechowy aromat smażonego masła ale ma od niego dużo wyższą temperaturę dymienia (nawet dużo wyższą niż większość olejów). Dzięki temu może być używane do smażenie w głęboki tłuszczu ( ma także tysiące innych zastosowań zarówno kulinarnych jak i leczniczych- ale o tym może innym razem). Klarowane masło od paru lat można kupić w wielu polskich sklepach (np. w Almie, Auchan czy Biedronce- patrz na półkach obok masła- sprzedawane jest w plastikowych wiaderkach). Takie masło używane było również szeroko w kuchni staropolskiej (np. dodawane do gotowanych bulionów czy ciasta na pierogi oraz używane właśnie do smażenia słodkich ciastek).

       Khaja w wersji wegańskiej smażone na oleju będą się nieznacznie różnic od tych z klarowanego masła (patrz pierwszy dyptyk w tym poście- po lewej stronie wersja wegańska, po prawej z klarowanym masłem). Płatki będą leciutko grubsze i pokryte większą ilością pęcherzyków ale nadal będą FENOMENALNIE pyszne.

IMG_9812-horz

       Daje Wam też do wyboru dwie wersje wykończenia khaja- te posypane cukrem pudrem i te klasyczne- oblane słodkim syropem. Ja sama nie mogę się zdecydować, którą wersję wolę bardziej. Jeszcze do przedwczoraj wydawało mi się, że tą z cukrem pudrem bo smakuje jak faworki (tylko o niebo lepiej).

       Po długiej przerwie, aby zaprezentować Wam przepis, zrobiłam klasyczne khaja w syropie i… zakochałam się w nich od nowa- smakują jak najlepsza baklawa- a kiedy jeszcze posypie się je uprażonymi pistacjami po prostu nie można się od nich oderwać. W sam raz na nadchodzący tłusty czwartek.
IMG_8620-3-horz
Teraz nie pozostaje mi już nic innego jak życzyć Wam smacznego oraz  uprzejmie poinformować, że:
Wszystkie skargi, zażalenia i reklamacje na niedopinające się w piątkowy poranek: dżinsy, spódniczki czy bluzeczki będą z wielkim żalem ale jednak …..rozpatrywane ODMOWNIE.

PS. Szybciutko dopisuje, bo na śmierć zapomniałam. Przepisem na khaja parę lat temu podzieliła się ze mną moja internetowa koleżanka Alaksya z tego bloga. Przepis przeszedł moje modyfikacje ale zaczynałam od jej wersji, bo okazała się jedną z lepszych które próbowałam poza Puri.

IMG_9884-tilenap



Prosta zupa z fasoli mung

       W lesie nad brzegiem Gangesu mieszał jogin-asceta.  Żył bardzo prosto w szałasie skleconym z gałęzi. Żywił się korzonkami lub tym co od czasu do czasu przynosili mu pobożni ludzie. Wstawał co rano o wschodzie słońca, brał kąpiel w rzece i siadał do medytacji na której spędzał większą część dnia. Wiódł proste i szczęśliwe życie, nie niepokojny przez nikogo na jego pustkowiu. Jogin nie posiadał nic… Wróć!… Jogin posiadał jedną, jedyną rzecz. Był to stary kawałek materiału, który służył mu jako przepaska biodrowa. Dzięki niej nie gorszył tych nielicznych ludzi, którzy zapuszczali się czasami na jego pustkowie. Każdego wieczoru, prał kawałek materiału w świętych wodach Gangesu i wieszał w swoim szałasie aby wysechł przez noc. Ponieważ robił tak od wielu, wielu lat materiał był stary, wypłowiały i mocno sfatygowany. Jogin nie przejmował się tym zbytnio, po prostu codziennie o wschodzie słońca, brał kąpiel zakładał przepaskę i rozpoczynał dzień poranną modlitwą.

fasola mung

       Aż tu któregoś ranka  zauważył, że jego kawałek materiału został z jednej strony obgryziony przez jakieś zwierzę. Tego dnia nie mógł skupić się za bardzo na swojej medytacji a kiedy wieczorem wywiesił przepaskę aby wyschła zamiast pójść spać, postanowił czuwać i odkryć cóż za istota porywa się na jego jedyną własność. Po północy zobaczył małą mysz. Wpinała się na gałązki szałasu i malutkimi ząbkami obgryzała rąbek materiału. Jogin przepędził mysz i poszedł spać. Niestety, kiedy obudził się rano zobaczył, że mysz wróciła gdyż szmatka była leciutko obgryziona w następnym rożku.  Tego dnia zamiast medytować o Bogu jogin medytował o myszy oraz sposobach jej przegonienia. Przeżył jeszcze 3 dni i noce pełne myśli o myszy aż wreszcie postanowił udać się do najbliższej wioski po… kota. Jakież było zdumienie wśród mieszkańców, kiedy po raz pierwszy od ponad 20 lat zobaczono ascetę gdzie indziej niż w jego pustelni.

       Ponieważ w Indiach bardzo szanuje się świętych mężów i ofiarowuje jałmużnę o którą proszą, jedna z wioskowych rodzin podarowała joginowi swojego kota.  Jogin więc cały szczęśliwy wrócił do pustelni z kotem jako rozwiązaniem „problemu myszowego”. Kot jednak nie potrafił złapać sprytnej myszy, choć dzielnie próbował przez kolejne 3 noce, które okazały się przez to zupełnie bezsenne dla jogina. Przez nocne harce coraz trudniej było wstać o wschodzie słońca oraz medytować do wieczora.  Szczególnie, że kot przeszkadzał również w dzień dopominając się o jedzenie. Jakoś korzonki spożywane przez ascetę nie przypadły mu do gustu.

       Teraz jogin zamiast o Bogu medytował o tym czym nakarmić kota. Próbował nawet łapać dla niego ryby w rzece. Ale przecież  był wegetarianinem i o łapaniu ryb nie miał pojęcia. Któregoś więc dnia po kolejnej nieprzespanej nocy założył swoja obgryziona przepaskę i udał się znów do wioski po…krowę aby dawała mleko dla kota. Traf chciał, że w wiosce  była wielka uroczystość. Najbogatszemu rolnikowi po długim czasie oczekiwania urodził się pierworodny syn. Każdy pobożny Hindus wie, ze najlepiej uczcić taki dzień rozdając jałmużnę i zadowalając świętych mężów. Skoro jogin pojawił się tego dnia w wiosce i poprosił o krowę – dostał krowę. Dostał też sznurek, który zawiązał wokół rogów krowy i poprowadził ją do swojej pustelni. Wydoił krowę i dał mleko kotu, który usatysfakcjonowany przespał całą noc w szałasie obok jogina. Jogin też spał spokojnie i pewnie po raz pierwszy od 20 lat przespał by wschód słońca, gdyby nie krowa która obudziła go swoim muczeniem. Jogin wstał pospiesznie zarzucił na siebie swój kawałek materiału nie zauważywszy nawet czy został on obgryziony tej nocy przez mysz. Zamiast udać się na poranne modlitwy i rytualna kąpiel do Gangesu jogin przystąpił do dojenia krowy. W dzień krowa też okazała się absorbująca, gdyż w lesie nie było zbytnio miejsc z soczystą trawą, którą mogłaby jeść. Trzeba było prowadzić krowę godzinę w jedną stronę na pastwisko i czekać aż krowa naje się do woli, potem godzinę w drugą. A najgorsze było to, że o krowie szybko zwiedziały się leśne tygrysy, które podchodziły w nocy pod sam szałas i próbowały zaatakować zwierzę. Jogin musiał więc palić ognisko całą noc aby odstraszyć drapieżniki.

       Coraz rzadziej wstawał o wschodzie słońca, coraz krócej się modlił. Teraz nie medytował prawie już wcale bo w czasie na to przeznaczonym układał plan … wybudowania obory dla krowy. Nie mogła przecież spać jak kot w jego szałasie, po prostu się tam nie mieściła. „Trzeba będzie zdobyć jakieś kamienie, glinę i nauczyć się chyba murować”- myślał jogin. Kolejne więc dnie zamiast na medytacji spędzał na poszukiwaniu odpowiednich kamieni i wykopywaniu gliny z oddalonego o 2 godziny drogi wyrobiska. Wracał tak zmęczony, że nie miał nawet siły wyprać i wywiesić swojej przepaski biodrowej a co tu dopiero mówić o wydojeniu krowy i nakarmieniu kota. Usiadł więc któregoś ranka i pomyślał sobie „chyba czas sprawić sobie kogoś, kto pomoże mi ogarnąć to wszystko”. Otrzepał przepaskę biodrową z gliny i poszedł  do wioski po… żonę. zupa z fasoli mung        Czy muszę pisać więcej? Czy już sami wiecie jak dalej rozwinie się ta historia.

       Czy jogin w końcu się opamiętał? Tak. Ale było już za późno. Miał wtedy kota, krowę, żonę, gromadkę dzieci, oborę, dom, pastwisko i pole do uprawy. Wszystko to wymagało od niego dużo uwagi, pracy, odpowiedzialności  i czasu ,którego nie starczało już ani na medytację ani na kontemplacje ani na modlitwę. Skończyło się spokojne życie a zaczęły problemy. Pewnego dnia jogin zatęsknił za swoim szałasem, jego spokojem  i wolnością nieprzywiązania do materialnych rzeczy. Zatęsknił za prostym życiem.  Zatęsknił nawet za myszą obgryzającą jego przepaskę. „Mysz była najmniejszym problemem jaki miałem w życiu”- pomyślał.fasola mung

       Czy odnaleźliście w sobie jogina z historii? Ja odnajduje go codziennie w swoim zaganianym życiu. A im dłużej wysilam mój komplikujący wszystko umysł tym bardziej dostrzegam, że Prostota (ta przez duże P) to nie tylko stan posiadania ale przede wszystkim stan umysłu. Prostota to niemarnowanie czasu na rzeczy mniej ważne, prostota to łatwość w podejmowaniu decyzji. Prostota to milczenie zamiast potoku słów, to zwykły uśmiech zamiast teatru gestów. Prostota to świadome bycie tu i teraz. Prostota to brak potrzeby udowadniania czegokolwiek (sobie i innym), to brak potrzeby udoskonalania na siłę całego świata. To odnalezienie zmiany i spokoju w sobie. Prostota to akceptacja, umiar  i samokontrola. Prostota to nietrzymanie urazy, to łatwość wybaczenia, to niechęć do sporów i jałowych dyskusji. Prostota to tolerancja, otwartość, szczerość i prostolinijność.  Prostota to zdolność powiedzenia sobie dość w odpowiednim momencie.

       Dostrzegam wielką siłę płynącą z Prostoty oraz mądrość tych, którzy życie w niej świadomie wybierają. Podziwiam ich, bo sama tak jeszcze nie potrafię. Wiem jednak, że dążenie do Prostoty to tysiące małych decyzji podejmowanych każdego dnia. Zaczynam więc od tych codziennych, najprostszy i nagle okazuje się że…

       Nie potrzeba mi 5 kremów: na dzień, na noc, pod oczy, do ust i na dekolt- jeden prosty krem Nivea wystarczy. Nie potrzeba mi co rok nowego telefonu- ten który mam od 5 lat daje radę. Nie potrzebuje drogich robotów kuchennych ani specjalnych garnków czy wymyślnych patelni- zestaw, który używam od 15 lat sprawdza się doskonale. Nie potrzebuję nowych ubrań z markową metką, nie potrzebuję specjalnej kurtki do jeżdżenia na nartach ani specjalnego stroju do biegania, nie potrzebuję specjalnych kijków aby pójść na spacer, czy specjalnej maty aby ćwiczyć jogę. Nie potrzebuje nowego modniejszego koloru na ścianach ani płaskiego większego telewizora, którego i tak nie oglądam. Nie potrzebuje kolejnej szafy (raczej potrzebuje opróżnić tą którą mam). Nie potrzebuję nowego szybszego komputera, ani nowego lepszego aparatu fotograficznego (mój stary Canon z jednym naprawianym już 3 razy obiektywem świetnie sobie radzi). Nie potrzebuję wydawać 3 pensji aby pojechać na wakacje. Nie potrzebuje być najlepsza, nie potrzebuje aby wszyscy mnie lubili i podziwiali. Nie potrzebuje mieć zawsze racji. Nie potrzebuje wiedzieć wszystkiego i „być na czasie”.  Nie potrzebuje powierzchownych związków ani udawanych uczuć.  Czego za to potrzebuję?… Czasu!!!  Czasu i niczym niezmąconego spokoju abym mogła skupić się i zrozumieć co dla mnie w życiu jest najważniejsze. Coraz mocniej realizuję, że im „mniej mam” tym „bardziej jestem” a im ” prościej żyję” tym „wznioślej myślę”.  Czy Wy też tak macie???

zupa z fasoli mung

       Dzisiejszy przepis na „najprostszą zupę świata” poznałam wieki temu. Zupę gotowała moja serdeczna przyjaciółka Acintya serwując ją w towarzystwie kaszy gryczanej i prostej surówki na nasze aśramowe śniadania. Nawet sobie nie wyobrażacie jakie modyfikacje ten przepis przeszedł przez wszystkie te lata w mojej kuchni. W zupie wylądowało mnóstwo egzotycznych przypraw, bukiet wielorakich warzyw, śmietana, zioła, kostki sera panir i wiele innych „urozmaiceń”. Czy zupa była przez to lepsza? Pewnie tak. Ale czy to oznacza, że w swojej prostej oryginalnej formie nie była wystarczająco dobra? Czy dobre nie może pozostać PO PROSTU DOBRE bez komplikowania i udoskonalania na siłę?… Zapewniam Was, że może. Ta zupa jest tego NAJPROSTSZYM przykładem.



Bezy bez jajek. Niemożliwe?

bez jajek, bezy, vegańskie bezy, vegan meringue

Niemożliwe to termin ze słownika głupców, w twoim słowniku nie istnieje” – tak zwykł tysiące razy mówić do mnie mój Guru. A żeby za słowami podążały czyny jeszcze częściej słyszałam „Niemożliwe? Dajcie to Cintamani (czyli mnie) do załatwienia, wtedy przestanie być niemożliwe”.

        Za pierwszym, drugim, dziesiątym razem powtarzasz sobie „nie, to nie do zrobienia, to się nie uda, nikt tego jeszcze nie zrobił, to NIEMOŻLIWE” ale jakimś cudem jeśli włożysz w to całe swoje serce, determinację, nie poddasz się kiedy przyjdą pierwsze komplikacje i brniesz dalej- to okazuje się, że za pierwszym, drugim i nawet dziesiątym razem udaje się. Większość naszych ograniczeń siedzi w nas samych a z mojego skromnego doświadczenia życiowego w 90% przypadków CHCIEĆ to MÓC. Oczywiście droga od chcieć do móc jest dużo dłuższa niż krótkie słówko „to” pomiędzy dwoma wyrazami. Aby ją przebyć najczęściej potrzebne są: czas, pot, łzy, ciężka praca, nieprzespane noce i dużo, dużo, dużo samozaparcia. Jednak to nie wszystko.

believe

        Tak jak każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku tak podróż od CHCIEĆ do MÓC zaczyna się od WIARY. Wiary, że damy radę. Bez niej prędzej czy później pobłądzimy w podróży. Jeśli nasza wiara jest słaba to i my słabniemy po drodze do MÓC. Wtedy wspaniale jest (jeśli jeszcze go nie mamy) znaleźć kogoś kto w nas uwierzy. Taka „wiara drugiego człowieka” jest jak zapasowa para butów a częściej nawet jak para skrzydeł. Dar takiej wiary to największy skarb w plecaku wędrowca od CHCIEĆ do MÓC.Jest jak błogosławieństwo.Jeśli rodzice mogliby ofiarowywać swojemu dziecku tylko jedno błogosławieństwo na całe życie- te byłoby (wg. mnie) najodpowiedniejsze.

W średniowiecznym Bengalu, wśród elokwentnych mówców popularna była taka oto modlitwa:

mūkaṁ karoti vācālaṁ paṅguṁ laṅghayate girim

yat-kṛpā tam aham vande śrī guruṁ dina tāriṇam

Ten przepiękny XIV-wieczny cytat towarzyszy mi często w drodze z CHCIEĆ do MÓC. Powtarzam go jak mantrę, szczególnie w chwilach kiedy droga prowadzi pod górkę.  Moje tłumaczenie brzmi mniej więcej tak:

„Kłaniam się Guru gdyż dzięki Jego błogosławieństwom,
nawet chromy może przejść góry a niemowa elokwentnie recytować poezję”.

impossible

         Dzięki błogosławieństwu Guru, który przez całe lata ogromnej wiary we mnie, pakował do mojego plecaka, niezliczoną ilość zapasowych skrzydeł, powstało w moim życiu tak wiele rzeczy wielkich i małych. Tak wiele niemożliwych stało się możliwymi (jak choćby bezy bez jajek;-). Wśród setek lekcji, które od Niego w życiu dostałam ta jest jedną z najcenniejszych-  „Impossible is nothing”.

Kłaniam Ci się Guru i dziękuję bardzo.

             Z pewnością to wielka wiara we własne możliwości pomaga nam przejść od CHCIEĆ do MÓC…ale kiedy już do celu dotrzemy: rozpakujmy nasz plecak i policzmy błogosławieństwa. Pomyślmy o wszystkich wspaniałych ludziach którzy nam na tej trudnej drodze pomogli. Jeśli wtedy nie przyjdzie zrozumienie,że sukces zawdzięczamy również IM a nie wyłącznie sobie- to niestety wracamy do punktu wyjścia- czyli „słownika głupców”. Na nieszczęście oprócz „niemożliwe” dużo więcej tam haseł. Pomówimy o nich jednak innym razem. Bo przecież miało być o BEZACH!

           Bezy bez jajek- brzmi niemożliwie? A jeśli  jeszcze dodam, że wychodzą bez żadnych substytutów jajek w proszku, żadnej modyfikowanej soi, żadnych ulepszaczy, żadnych E z numerkiem? No więc z czego?! Z SIEMIENIA LNIANEGO. Cudownie zdrowego, napakowanego kwasami tłuszczowymi omega 3 i 6 .

IMG_6085-tile

           Ci którzy maja doświadczenia z piciem wywaru z nasion lnu (idealny na wrzody żołądka) kręcą teraz nosem- to okropne w smaku- mówią. Maja rację, kisiel lniany jest okropny (wierzcie mi piłam go nie raz). Jednak zamieniony na słodką piankę wysuszony w piekarniku przechodzi transformację niebywałą. Polecam spróbować nie tylko wrzodowcom;-))

IMG_5993left-tile

          Moja droga z CHCIEĆ do MÓC aby stworzyć przepis na bezy bez jajek trwała ponad miesiąc. Eksperymentowałam z siemieniem lnianym, złotym i brązowym (złote jest zdecydowanie lepsze w tym przepisie), próbowałam różnych proporcji i gęstości kisielu (wcale nie lepszy im gęściejszy), prawie zatarłam swój ręczny mikser (do tego przepisu zdecydowanie polecam stojący robot kuchenny, jeśli nie macie pożyczcie od przyjaciółki- ja tak zrobiłam- Aldono, wielkie dzięki!), próbowałam różnych dodatków smakowych (wszystkie niestety wpływały niekorzystnie na strukturę bezy), próbowałam dodatków wzmacniających strukturę bezy (odrobina zamiennika jajek w proszku, powodowała, że bezy wyrastały trochę wyższe ale dla mnie i bez tego były OK).

bezy bez jajek, vegan meringue



Wegetariańskie Mielone

Co robisz?- pyta mój mąż?  Piszę do kotleta!- odpowiadam po dłuższej chwili zastanowienia.

     Dokładnie tak, bo dziś o kotletach, a przy ich okazji o doświadczeniach matki-wegetarianki w zderzeniu z żywieniem  w przedszkolu i szkole. Otóż wbrew stereotypom i opinii szerszego ogółu- moje doświadczenia są tylko POZYTYWNE (i oby takie pozostały na zawsze!).

Kotlety mielone wegetariańskie

 Nasz ośmioletni w tej chwili syn, od urodzenia jest wegetarianinem. Od 2 roku życia opiekowały się nim nianie. I choć wszystkie były wspaniałe (pierwsza niania była wegetarianką następne już nie) to posiłki zawsze gotowałam mu osobiście  bo uważałam, że nikt nie zrobi tego lepiej (klasyczny syndrom Matki Polki- znacie go?). W wieku 4 lat Kacper dojrzał do edukacji zbiorowej i postanowiliśmy wysłać go do przedszkola.

No i się zaczęło! Kuluarowe rozmowy ze znajomymi rodzicami wege-dzieciaków, przekazywane szeptem rekomendacje miejsc, rozpatrywanie dowożenia dziecka 15km w jedną stronę dziennie do wegetariańskiego przedszkola. W końcu złapaliśmy się za głowę i stwierdziliśmy, że spróbujemy inaczej. Znaleźliśmy zwykłe prywatne przedszkole niedaleko naszego osiedla, miało 2 cechy o które nam chodziło: po pierwsze było małe po drugie miało swoją kuchnię i kucharkę na miejscu. Odwiedziliśmy przedszkole i porozmawialiśmy z Panią Dyrektor przedstawiając jej nasze wymagania co do diety i jej restrykcyjnego przestrzegania u Kacpra.

Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu spotkaliśmy się z bardzo przychylnym odbiorem a kiedy poznaliśmy osobiście kucharkę w osobie kochanej cioci Leny- wiedzieliśmy już, że trafiliśmy do właściwego miejsca. Dla pewności spisaliśmy odpowiedni dokument wyszczególniający czego nasze dziecko nie powinno jeść a co wg. nas powinno jeść aby jego dieta była dobrze zbilansowana. Dołączyliśmy dokument do umowy zawartej z przedszkolem z klauzula, że „nawet jednorazowe nierespektowanie diety Kacpra będzie wiązało się z zerwaniem umowy z naszej strony w trybie natychmiastowym” i … rzuciliśmy się na głęboką wodę.

Kotlety mielone wegetariańskieDokumentu nigdy nie użyliśmy. Kacper zawsze kiedy trzeba miał przygotowywane osobne posiłki, dbano o to, żeby jadł co trzeba i nie dotykał tego czego jeść mu nie wolno.  Na początku jeszcze coś  do tego przedszkola donosiliśmy po krótkim jednak czasie ciocia Lena stanęła na wysokości zadania i gotowała dla Kacpra wszystko sama, łącznie z osobnymi zupami (bez wywaru mięsnego), sosami i różnego rodzaju kotletami. To właśnie w przedszkolu Kacper nauczył się, że nie wszystkie cukierki może jeść (w domu nie miał przecież takiej potrzeby-tam były same dobre). Panie przedszkolanki były gorliwsze od nas samych za każdym razem czytając skład drobnym maczkiem wypisany na papierkach. Cukierki z żelatyną były skrupulatnie eliminowane a my często dostawaliśmy telefon z zapytaniem czy nasze dziecko może zjeść to czy tamto. Wszyscy nasi znajomi zachwycali się, ze nasz 5 latek jest taki świadomy swojej diety i pięknie zawsze pyta czy aby na pewno może zjeść proponowaną mu przez innych przekąskę, pytając po kolei o wszystkie niedozwolone składniki. Głupio było nam się przyznać, ze cała zasługa należy się niestety nie nam lecz Paniom Przedszkolankom. Kotlety mielone wegetariańskieKażde, nawet najlepsze, przedszkole kiedyś jednak się kończy. Pełni obaw zaczęliśmy szukać szkoły. W międzyczasie przeprowadziliśmy się na wieś gdzie tuż za rogiem naszej ulicy była lokalna szkoła. Wybrałam się tam na spotkanie z Dyrektorem, który okazał się miłym i otwartym człowiekiem. Wśród moich pytań o edukację i warunki panujące w szkole oczywiście nie mogło zabraknąć tego o dietę Kacpra i możliwość stołowania się dziecka w szkole. „Nie będzie, żadnych problemów”- usłyszałam-„zaraz przedstawię Panią naszym Paniom Kucharkom”. I faktycznie, uwierzycie czy nie- nie było i nie ma żadnych problemów. Kacper je w stołówce szkolnej posiłki wegetariańskie! A przemiłe Panie kucharki starają się aby wyglądały one tak samo jak posiłki innych dzieci. Nawet zupy gotowane są dla niego oddzielnie bez wywaru mięsnego. Jedyne co donoszę do szkoły to wszelkiego rodzaju kotlety. Najczęściej raz na miesiąc robię ich więcej i porcjuję a panie kucharki trzymają je w zamrażarce.

Na potrzeby stołówki szkolnej powstał właśnie ten przepis na kotlety mielone, okazał się tak dobry, ze na stałe wszedł również do naszego domowego menu. Moje dziecko jednak cały czas twierdzi, że kotlety serwowane w stołówce są o wiele lepsze niż te domowe. „Przecież to te same kotlety”- odpowiadam. „Nie!!”- kategorycznie zaprzecza moje dziecko i może ma rację. Może życzliwość i serdeczność okazywana dzieciom przez Panie Kucharki w naszej szkole w jakiś magiczny sposób przenika do gotowanych przez nie posiłków, czyniąc je smaczniejszymi. Kiedy z nimi rozmawiam nigdy nie wyrażają się o dzieciach inaczej niż „nasze aniołeczki”. Dla mnie to one są jak anioły zesłane przez Boga po to żebym ja pracująca matka-wegetarianka mogła spać spokojnie.

Wiem jednak, że nie wszystkim się tak szczęści jak nam. Niedawno poznałam Magdę Sikoń, chodzący ideał Matki Polki- Wegetarianki. Magda wraz z mężem prowadzi bardzo popularny portal dla rodzin wegetariańskich wegemaluch.pl. Jest też sprawczynią jednego z ostatnich „wielkich cudów wegetariańskich”. Jej petycja o uznanie diety wegetariańskiej i danie możliwości wyboru takiej diety dzieciom w stołówkach szkolnych była przełomowym wydarzeniem. Zapoczątkowała dyskusję na ten temat w Ministerstwie Zdrowia, Edukacji, Instytucie Żywności i Żywienia i Sanepidzie. Magda otrzymała pozytywną opinię na temat diety wegetariańskiej u dzieci od Ministerstwa Zdrowia i Instytutu Żywności i Żywienia (możecie przeczytać  je tutaj). Teraz pracuje nad międzyresortowym spotkaniem w Ministerstwie Zdrowia. Wszystko to robi sama. Przesympatyczna szczupła, sięgająca mi do ramion kobieta. „Skąd bierzesz tyle siły żeby walczyć za nas wszystkie”- pytam Magdę. „Robię to dla niej” – odpowiada wskazując na swoją  ukochaną córeczkę Kaję. Dzięki Ci Kaju że pojawiłaś się na świecie, za twoją sprawą wiele wegetariańskich dzieci w Polsce będzie miało lżej. Dzięki Ci Magdo: że Ci się chce, że się nie poddajesz, że masz tak wielką determinację,  że ( jak sama mówisz) „kiedy cię wyrzucają drzwiami i oknami to Ty wracasz kanalizacją” . Od dawna w naszym polskim wege-świecie nie było tak  walecznej kobiety, był to dla mnie zaszczyt poznać Cię osobiście.

Właśnie od Magdy wiem, ze wiele wege-rodziców ma problemy w przedszkolach i szkołach. Dużo dzieci ze względu na dietę, nie jest przyjmowanych do przedszkoli a tam gdzie rodzicom uda się wywalczyć przyjęcie dziecka rzucane są im kłody pod nogi. Portal Magdy prowadzi listę przedszkoli i szkół przyjaznych wege-maluchom. Sama Magda (na potrzeby spotkania w Ministerstwie Zdrowia) gromadzi też przykłady dyskryminacji, które spotkały wege-rodziców i dzieci w placówkach edukacji publicznej. Jeśli macie lub mieliście tego typu problemy, napiszcie koniecznie do Magdy. Wasze doświadczenia mogą pomóc jej a w konsekwencji nam wszystkim ale co najważniejsze- naszym dzieciom.

Pozdrawiam Was wszystkich bardzo serdecznie i życzę samych aniołów we wszystkich stołówkach: szkolnych, przedszkolnych, żłobkowych i tych kolonijnych oraz obozowych też. Wakacje przecież tuż, tuż!

Kotlety mielone wegetariańskie

A teraz jeszcze parę słów o kotletach.

W przepisie używam paru dziwnych mało popularnych składników. Pierwszy to granulat sojowy- jest to coś identycznego jak suszone kotlety sojowe, tylko rozdrobnione . Dzięki temu gotuje się szybko i ma od razu odpowiednią konsystencję. Wydaje mi się, że zwykłe kotlety sojowe gotowane odpowiednio długo potem odcedzone i zmielone- też spełnią swoją rolę w tym przepisie. Drugi to panko. Panko to panierka używana w kuchni japońskiej. Jest to mieszanka okruszków chleba i płatków drożdżowych. Panierowanie w niej daje bardziej chrupiący efekt i moim zdaniem nie nasiąka ona tak tłuszczem przy smażeniu jak zwykła bułka tarta. Odkąd spróbowałam panko- nie używam nic innego do panierowania. Trzeci składnik to asafetyda. To przyprawa bez której nie potrafię egzystować w kuchni. Choć ten przepis bez niej się obędzie to wiele innych, które na pewno zaprezentuje na tym blogu już nie. Dlatego warto zainwestować parę złoty i mieć to cudo w swojej szafce z przyprawami- obiecuję, ze wykorzystasz ją ze mną do dna. Jest to aromatyczna (lepiej powiedzieć śmierdząca) żywica z drzewa o tej samej nazwie. Smak ma lekko cebulowy. Na rynek światowy produkuję asafetydę tylko parę firm. Najczęściej są to mieszanki czystej asafetidy (w takiej formie jest zbyt aromatyczna i psuje smak potrawy) z odrobiną mąki, kurkumy i innych przypraw. Nie wszystkie firmy produkują moim zdaniem dobre mieszanki.  Najlepsza asofetida wg mnie to ta firmy Vandevi. Od 20 lat używam tylko tej i za nią mogę ręczyć. Parę razy kupiłam przyprawę z innych firm i niestety wyrzuciłam do kosza. Postaram się napisać o asafetydzie zupełnie osobny wpis. Moim zdaniem w pełni na to zasługuje.